wtorek, 29 kwietnia 2014

Dzień 8. Pani Christine

Północna Dania. Kvissel k. Frederikshavn. Czwartek, 17 lipca, godz. 8:17.

Aż chce się żyć! Droga, którą właśnie przemierzam, prowadzi mnie pod wspaniałym baldachimem rozłożystych koron drzew, przez które przedzierają się pojedynczymi strużkami promienie porannego słońca. Wszystko wokół lśni i skrzy się w sposób niezwykły, na gałęziach schowane gdzieś pomiędzy zielonym listowiem ptaki zanoszą ku mnie swoje słodkie trele. W oddali pierwsze domostwa z czerwonej cegły porozrzucane niedbale pośród owocujących pól, w powietrzu zaś miesza się zapach wilgotnej gleby z wonią ściółki pobliskiego lasu.

I jak tu nie wielbić tych stron?! I jak nie budzić się wczesnym rankiem, by jak najdłużej pełną piersią oddychać jego cudownym urokiem? Idąc modlę się cicho, a twarz okraszam szczerym uśmiechem, bo nie sposób zachować powagi pośród tak pięknych okoliczności przyrody. I jeszcze nucę coś od czasu do czasu, nie chcąc być gorszym od słowików i kosów.
Z wolna miejsce lasu po prawej i pól uprawnych po lewej stronie zajmują budynki mieszkalne, domy pełne uroku, niezwykle zadbane, wręcz nieskazitelne, wokół nich idealnie przystrzyżona trawa, czy też może dywan z zieleni. Gdzieniegdzie śnieżnobiałe drewniane, bardzo niskie płoty, zdające się służyć raczej za jeden z elementów dekoracyjnych, aniżeli po to, by cokolwiek grodzić. Czy tak właśnie wygląda arkadia? Czy tak wygląda raj? Nawet psy są spokojne, nie słychać ich szczekania, przyglądają mi się tylko bez szczególnego zainteresowania.
 Nie mam mapy tych terenów, wiem tylko, że jest to Kvissel, a ja, by dostać się z powrotem do Frederikshavn, muszę ponownie przejść przez Ravnshøj, gdzie dziś nocowałem i tamtędy główną drogą do miasta, razem około 10 kilometrów marszu. Nie jest to spory dystans, jednak okulbaczony plecakami nie dojdę tam zapewne prędzej niż za 2 godziny. Czasu mam bardzo dużo, pogoda jest również wyśmienita na taki marsz, dlatego gnam do przodu podśpiewując pod nosem.
Po drugiej stronie ulicy dostrzegam przystanek. A może pojechać autobusem? Tylko bilet pewnie drogi. Zresztą teraz wszystko jest dla mnie zbyt drogie, pozostało mi jeszcze jakieś 30 koron, nic więcej nie mam. Ale warto spróbować, może nie będzie tak źle, może mają jakieś ulgi. Przechodzę na drugą stronę. Na przystanku stoją dwie kobiety – jedna jest staruszką, ma ponad siedemdziesiąt lat, a druga to kobieta po pięćdziesiątce, korpulentna, z jasnymi włosami do ramion. Podchodzę i pytam po angielsku o autobus, o której odjeżdża
- Za chwilę tu będzie. My też nim jedziemy do miasta – odpowiada mi z uśmiechem młodsza kobieta. Staruszka jak się zdaje, nie rozumie ani słowa po angielsku.
- A... Ile kosztuje bilet...? - pytam niepewnie.
- 8 koron.
Kiwam głową na znak, że zrozumiałem. Patrzę przez chwilę na jej serdeczny bardzo szeroki uśmiech, niemal nienaturalny, niemal surrealistyczny, nigdy jeszcze nie widziałem takiego uśmiechu. Niepokoi mnie.
- Chyba jednak przejdę się pieszo. To raptem parę kilometrów – odpowiadam po chwili milczenia. Przychodzi mi na myśl, ile mógłbym kupić bardziej potrzebnych mi rzeczy za te 8 koron, a marsz to tylko marsz, nic mi przecież nie będzie.
- Dziękuję uprzejmie – dodaję na odchodne.
I gdy już mam odwrócić się i iść, tamta kobieta patrzy na mnie i uśmiechając się znowu w swój tajemny sposób oznajmia:
- Zapłacę ci za ten bilet. Jedź z nami, proszę.
Mija kilka chwil, w których próbuję się wymigać od tej niespodziewanej propozycji, po których zgadzam się w końcu, przyjmując ją z nieukrywaną ulgą. Tych kilka minut pozostałych do przyjazdu autobusu wypełniam opowieściami o tym, jak się tu znalazłem i kim jestem. Staruszka słucha, nie rozumie jednak ani słowa, tamta tłumaczy jej z angielskiego co poniektóre zdania. Nadjeżdża autobus. Wsiadamy.
Kierowca, starszy pan, nieco zdziwiony moim widokiem, zna bowiem wszystkim pasażerów na tej trasie i bardzo rzadko trafia się ktoś nowy. Siadamy na samym przedzie, stąd będzie najlepszy widok na drogę. Tak sobie myślę, że już się trochę znamy, więc może dobrze by było się przedstawić.
- Mam na imię Robert.
- A ja nazywam się Christine. Bardzo miło cię poznać.
I znów się uśmiecha w ten swój dziwny, surrealistyczny sposób.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz