Południowa Dania, Skanderborg. Środa, 16
lipca, godz. 12:12
- Dzień dobry.
Jak to miło spotkać Polaka tak daleko od kraju. Nie jedzie pan może na północ?
- A gdzie chcesz
się dostać?
- Najlepiej do
Hirtshals.
Gasi silnik,
wyjmuje kluczyki ze stacyjki i zeskakuje na dół. Odwrócony tyłem nawet na mnie
nie patrzy, chyba nie jest zbyt szczęśliwy z tego spotkania.
- Nie jadę tam.
- Ale może gdzieś
po drodze, nawet sto kilometrów by mnie urządzało. Byleby na północ.
- Jadę do Sæby.
Wyjmuję w
pośpiechu mapę z kieszeni i zerkam. Sæby to świetne miejsce, na wybrzeżu,
stamtąd będzie blisko do Frederikshavn, skąd też odpływają promy do Norwegii.
Idealnie.
Zgadza się mnie
zabrać, ale widać, że robi to niechętnie. Odjeżdża dopiero za pół godziny,
teraz robi tutaj przepisową przerwę, więc będę musiał jeszcze trochę poczekać.
Trochę mi głupio, że tak go przyparłem do muru, no ale przecież nie odmówił, i
co najważniejsze - niedługo wydostanę się z tej stacji.
Przechodząc przez
parking gwiżdżę sobie wesoło pod nosem i sam się do siebie uśmiecham. Jestem
już tak blisko, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś stanę na
norweskiej ziemi.
Siadam na
drewnianej ławie. Te pozostałe do odjazdu minuty poświęcę na zjedzenie jakiegoś
śniadania, bo głodny jestem jak wilk. Co mi tam zostało - resztki chleba i
wody, no i jabłko, które wczoraj dostałem. Uczta jak się patrzy. Ale niechno
tylko dostanę się na prom – tam zafunduję sobie coś dobrego.
Jak wygląda mój
budżet? Równe pięćdziesiąt złotych w papierku. Wyciągam je z portfel i oglądam.
Całkiem niezła suma. Siódmy dzień podróży, a ja wydałem dopiero połowę
pieniędzy. Nieźle, myślałem, że będzie gorzej. Ale i tak dopóki nie znajdę
jakiegoś kantoru, nie będę mógł za nie nic kupić, więc wychodzi na to, że tak
naprawdę nie mam nic.
Spoglądam na
zegarek. Jeszcze piętnaście minut. Muszę się czymś zająć, bo zwariuję. Może coś
poczytam. Spoglądam w miejsce, gdzie stoi moja ciężarówka. Kierowca jest już w
środku. Może przejdę się tam i pogadam z nim trochę, zanim wyruszymy, niech
wie, z kim ma do czynienia. Ale dzieje się coś dziwnego. Uruchamia się silnik i
w przeciągu kilku sekund obserwuję, jak pojazd, którym miałem się udać na
podbój Norwegii, lekko cofa, skręca w lewo i jak gdyby nigdy nic mija mnie o
kilkanaście metrów, zbliża się do wyjazdu, a potem znika gdzieś na
autostradzie.
Ja chyba śnię!
Patrzę na puste miejsce, w którym jeszcze kilka sekund temu stała moja
ciężarówka. To nie może być prawda, nie zrobiłby mi czegoś takiego. Łudząc się,
że to pomyłka, przeszukuję wzrokiem każdy zakamarek parkingu, wzdłuż i wszerz,
przecież musi gdzieś tu być. Nic z tego,
to na pewno był on. Nie wierzę. Polak Polakowi? W taki sposób? Jak on mógł?
Najgorsze jest to
paskudne uczucie poniżenia. Nawet najwymyślniejsze przekleństwa, które cisną mi
się teraz na usta, nie są w stanie tego zmienić.
Oszukał mnie, a
ja głupi dałem się nabrać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz