Północna Dania. Ravnshøj k. Frederikshavn.
Środa, 16 lipca, godz. 21:24
Powoli zaczynam
rozglądać się po okolicznych zaroślach. Lisy mają nory i
ptaki powietrzne gniazda, a ja nie mam miejsca, gdzie mógłbym głowę oprzeć.
Muszę coś szybko znaleźć i jakoś przespać tę noc.
Po prawej stronie
jak okiem sięgnąć kilka hektarów pól uprawnych, a za nimi dość gęsty las czy
może zagajnik, trudno powiedzieć. Wydają się być odpowiednie, w dodatku pobliżu
nie widać żadnych domostw. Tam mógłbym sklecić na szybko jakiś dach z gałęzi, a
potem przykryć go folią, którą mam w plecaku, by mnie deszcz w nocy nie
zaskoczył, bo już teraz zbierają się ciemne chmury.
Ale o dziwo coś
mówi mi, by iść przed siebie i nie zbaczać z drogi. Czas nagli, jest coraz ciemniej, niedługo nic
już nie będzie widać. To dziwne przeczucie nie daje mi jednak spokoju.
Chodnik ciągnie
się bez końca, krajobraz po obu stronach powoli zaczyna mi się stapiać z sobą i
rozmazywać i widzę już tylko tę szarą serpentynę, po której stąpam. Chyba mam
zawroty głowy. Przystaję na chwilę.
To na pewno od
zmęczenia. Pora zjeść w końcu coś pożywnego. Ściągam plecak i czuję, jakby mi
dwie tony nagle odjęło. Koszulka cała mokra od potu. Zmieniam ją szybko, a
potem zabieram się za banana, którego od rana trzymałem w ukryciu na czarną
godzinę. Jutro się coś kupi, teraz musi mi on wystarczyć.
Spoglądam za
siebie. W oddali, niecały kilometr ode mnie, w zachodzącym słońcu czerwieni się
dach fabryki, którą niedawno mijałem, tuż za nią ściany ostatnich zabudowań,
podobne teraz do domków z Monopoly, a jeszcze dalej aż na horyzoncie portowe
dźwigi zastygły w bezruchu. Na ciemniejącym niebie, tam, gdzie przed
kilkunastoma minutami rozpościerała się kolorowa tęcza, wznosi się teraz blady,
ledwie widoczny księżyc. Miasto układa się do snu.
Żegnam się z nim
bez żalu z przekonaniem, że jeszcze tam wrócę. Kiedy zakładam z powrotem swój
bagaż, odwracam się raz jeszcze i dostrzegam młodego chłopaka na starym, trochę
zniszczonym rowerze, który zbliża na nim w moim kierunku.
Jeśli znajdę tę
farmę, o której mówił ten miejscowy, to może uda mi się jeszcze dziś na niej
przenocować. Wygląda jednak na to, że nieprędko to nastąpi. Ale mimo wszystko
wierzę, że będzie dobrze, że coś się znajdzie. Sam się sobie dziwię, skąd we
mnie ten optymizm, ale on jest. Zwariowałbym chyba, gdyby go nie było.
Moja mapa jest
zbyt niedokładna, by mogła mi powiedzieć, gdzie dokładnie jestem. Wiem, że
kilkanaście kilometrów stąd jest miasteczko Sindal, do którego się wybiorę,
jeśli nie wypali mi jutro z tą farmą. Teraz tylko…
- Hi – słyszę
nagle głos tuż obok siebie, a potem jakieś pytanie w języku duńskim, z którego
nie rozumiem ani słowa.
Odwracam się
szybko. To ten chłopak na rowerze. Zrównuje się właśnie ze mną.
- Hi. But I can
speak english only – uśmiecham się do niego.
Zsiada z roweru.
Jest mojego wzrostu, może nieco niższy, a pierwsze, z czym kojarzy mi się jego
wygląd to niedbałość. Ubranie dość niecodzienne, mocno znoszone, włosy w
nieładzie, a jego w połowie przymknięte oczy wpatrzone, ale nieobecne – to
wszystko każe mi przypuszczać, że jest to bądź to wielki dziwak, bądź przybysz
z innej planety.
- Co ty tutaj
robisz człowieku? – pyta mnie.
- Też chciałbym
to wiedzieć.
Ma świetny
angielski. Dzięki temu bardzo szybko wywiązuje się ciekawa rozmowa. Po kilku,
może kilkunastu minutach wspólnego marszu, Willy (bo takim imieniem przedstawia mi się mój towarzysz)
zatrzymuje się, przerywa swój wywód i w zupełnych ciemnościach, które w
międzyczasie zapadły, odzywa się tymi oto słowami:
- Ty w ogóle masz
gdzie spać?
Kiwam przecząco
głową.
- To zapraszam do
mnie. Zjemy coś i pooglądamy Simpsonów. To już niedaleko.
- Prowadź więc.
I wracamy do
przerwanej rozmowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz