sobota, 26 kwietnia 2014

Dzień 7. Dziwne spotkanie

Północna Dania. Ravnshøj k. Frederikshavn. Środa, 16 lipca, godz. 21:24

Powoli zaczynam rozglądać się po okolicznych zaroślach. Lisy mają nory i ptaki powietrzne gniazda, a ja nie mam miejsca, gdzie mógłbym głowę oprzeć. Muszę coś szybko znaleźć i jakoś przespać tę noc.
Po prawej stronie jak okiem sięgnąć kilka hektarów pól uprawnych, a za nimi dość gęsty las czy może zagajnik, trudno powiedzieć. Wydają się być odpowiednie, w dodatku pobliżu nie widać żadnych domostw. Tam mógłbym sklecić na szybko jakiś dach z gałęzi, a potem przykryć go folią, którą mam w plecaku, by mnie deszcz w nocy nie zaskoczył, bo już teraz zbierają się ciemne chmury.

Ale o dziwo coś mówi mi, by iść przed siebie i nie zbaczać z drogi. Czas nagli, jest coraz ciemniej, niedługo nic już nie będzie widać. To dziwne przeczucie nie daje mi jednak spokoju.
Chodnik ciągnie się bez końca, krajobraz po obu stronach powoli zaczyna mi się stapiać z sobą i rozmazywać i widzę już tylko tę szarą serpentynę, po której stąpam. Chyba mam zawroty głowy. Przystaję na chwilę.
To na pewno od zmęczenia. Pora zjeść w końcu coś pożywnego. Ściągam plecak i czuję, jakby mi dwie tony nagle odjęło. Koszulka cała mokra od potu. Zmieniam ją szybko, a potem zabieram się za banana, którego od rana trzymałem w ukryciu na czarną godzinę. Jutro się coś kupi, teraz musi mi on wystarczyć.
Spoglądam za siebie. W oddali, niecały kilometr ode mnie, w zachodzącym słońcu czerwieni się dach fabryki, którą niedawno mijałem, tuż za nią ściany ostatnich zabudowań, podobne teraz do domków z Monopoly, a jeszcze dalej aż na horyzoncie portowe dźwigi zastygły w bezruchu. Na ciemniejącym niebie, tam, gdzie przed kilkunastoma minutami rozpościerała się kolorowa tęcza, wznosi się teraz blady, ledwie widoczny księżyc. Miasto układa się do snu.
Żegnam się z nim bez żalu z przekonaniem, że jeszcze tam wrócę. Kiedy zakładam z powrotem swój bagaż, odwracam się raz jeszcze i dostrzegam młodego chłopaka na starym, trochę zniszczonym rowerze, który zbliża na nim w moim kierunku.
Jeśli znajdę tę farmę, o której mówił ten miejscowy, to może uda mi się jeszcze dziś na niej przenocować. Wygląda jednak na to, że nieprędko to nastąpi. Ale mimo wszystko wierzę, że będzie dobrze, że coś się znajdzie. Sam się sobie dziwię, skąd we mnie ten optymizm, ale on jest. Zwariowałbym chyba, gdyby go nie było.
Moja mapa jest zbyt niedokładna, by mogła mi powiedzieć, gdzie dokładnie jestem. Wiem, że kilkanaście kilometrów stąd jest miasteczko Sindal, do którego się wybiorę, jeśli nie wypali mi jutro z tą farmą. Teraz tylko…
- Hi – słyszę nagle głos tuż obok siebie, a potem jakieś pytanie w języku duńskim, z którego nie rozumiem ani słowa.
Odwracam się szybko. To ten chłopak na rowerze. Zrównuje się właśnie ze mną.
- Hi. But I can speak english only – uśmiecham się do niego.
Zsiada z roweru. Jest mojego wzrostu, może nieco niższy, a pierwsze, z czym kojarzy mi się jego wygląd to niedbałość. Ubranie dość niecodzienne, mocno znoszone, włosy w nieładzie, a jego w połowie przymknięte oczy wpatrzone, ale nieobecne – to wszystko każe mi przypuszczać, że jest to bądź to wielki dziwak, bądź przybysz z innej planety.
- Co ty tutaj robisz człowieku? – pyta mnie.
- Też chciałbym to wiedzieć.
Ma świetny angielski. Dzięki temu bardzo szybko wywiązuje się ciekawa rozmowa. Po kilku, może kilkunastu minutach wspólnego marszu, Willy (bo takim imieniem przedstawia mi się mój towarzysz) zatrzymuje się, przerywa swój wywód i w zupełnych ciemnościach, które w międzyczasie zapadły, odzywa się tymi oto słowami:
- Ty w ogóle masz gdzie spać?
Kiwam przecząco głową.
- To zapraszam do mnie. Zjemy coś i pooglądamy Simpsonów. To już niedaleko.
- Prowadź więc.
I wracamy do przerwanej rozmowy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz