niedziela, 6 kwietnia 2014

Dzień 4. Rów przydrożny

Północne Czechy. Uście nad Łabą. Niedziela, 13 lipca, godz. 13:50

Jestem przerażony. Za chwilę tu będą, wycelują we mnie swoje karabiny, pokrzykując coś w obcym języku, a potem zabiorą nie wiadomo dokąd. Jestem tu wystarczająco długo, by mogli mnie namierzyć.
I nic nie mogę zrobić. Kroczę niepewnie przed siebie po dnie przydrożnego rowu, a rozpędzone samochody mkną tuż obok z wielką prędkością. Przeszedłem tak już dwa, może trzy kilometry po tej mokrej od deszczu trawie i Bóg jeden wie, ile jeszcze będę musiał ich przejść. Nie wolno mi jednak się teraz wycofać ani nawet przystanąć choćby na moment.
Po raz pierwszy w życiu zmuszony jestem do spaceru po autostradzie i stąd te obawy, w dodatku ten kierowca w Polsce naopowiadał mi takich rzeczy o policji drogowej, że aż trudno się nie bać. Miał na myśli policję niemiecką co prawda, ale granica przecież tuż tuż, a poza tym nie wiadomo, czy ta czeska nie jest jeszcze gorsza. Jak na razie jest dobrze, nikt mnie nie ściga, nie słyszę tez żadnych helikopterów nad sobą, jednak ciągle mi się wydaje, że ta sielanka za chwilę się skończy.
- I co teraz? Jaki masz plan? - spoglądam w niebo - Mam nadzieję, że jakiś masz, bo ja nie mam żadnego.
Przestaje padać. Idzie się teraz dużo lepiej, zimne krople nie sieką już policzków i czoła. I oto nagle i niespodziewanie, kilkadziesiąt metrów przede mną...
Wpierw nie mam pewności, czy to jest to, co ja myślę, ale z każdym kolejnym krokiem widać go coraz wyraźniej, aż w końcu nie może być mowy o żadnej pomyłce: "Stacja benzynowa - 3km". Już dawno nic nie sprawiło mi tak ogromnej radości, jak ten niepozorny znak drogowy. Aż nie mogę uwierzyć, że pojawił się tu właśnie teraz, gdy już nieomal przywyknąłem do faktu, że będę musiał maszerować w ten sposób ponad 20 km, aż do samej granicy.
Stąpa się z dużo większą ochotą, kiedy cel jest już tak blisko. "2 km". Gdyby tylko udało mi się tam dotrzeć, byłbym bezpieczny, potem niech się dzieje, co chce. Znowu zaczyna kropić, mam nadzieję, że nie rozpada się na dobre. "800 m". Już niedaleko, widzę szyld. Tylko jak się tam dostać, gdy wszystko ogrodzone? Wspinam się na wysoką skarpę wznoszącą się po lewej stronie i przeskakuję przez płot. To jedyne wyjście. Tam dalej nie mógłbym tego zrobić, bo zobaczyliby mnie klienci i obsługa. Zeskakując, ranię sobie boleśnie dłoń wystającym z płotu drutem. Tamuję krew rękawem kurtki, nic to jednak wobec tego, że jestem po drugiej stronie. Wolny i bezpieczny. Tu nic nie mogą mi zrobić.
Ostatnią przeszkodą okazuje się być kolejna skarpa, tym razem bardziej stroma, po której trzeba się ześlizgnąć trzy metry w dół. Trawa jest tu tak śliska, że tracę równowagę podczas zjeżdżania i brudzę błotem spodnie i kurtkę. Ale to nic, wyczyści się. Jestem na dole, to jest najważniejsze.
Dwie minuty później, brudny i przemoczony, docieram w końcu do stacji.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz