Środkowe Niemcy. Soltau. Poniedziałek,
14 lipca, godz. 8:30
Na wysokości
Soltau, w połowie drogi między Hannoverem a Hamburgiem, Hans postanawia
zatrzymać się gdzieś, by zjeść śniadanie. Zjeżdżamy na pobliską stację
benzynową, do której przylega całkiem wykwintna restauracja. Oczywiście nie ma
mowy, abym cokolwiek w niej zamówił, dlatego najchętniej zostałbym przy
samochodzie, jednak Hans nalega, bym wszedł z nim do środka.
- Na co masz
ochotę? – pyta, gdy siedzimy obaj przy stole naprzeciwko siebie, zerkając na
menu.
Gdyby to ode mnie
zależało, aby nie nadużywać niczyjej dobroci, wziąłbym tylko kilka kromek
suchego chleba, jednak pod wyraźnym naciskiem mojego towarzysza, zamawiam kawę
i dwa rogaliki, on zaś, jakby nie czując się w pełni usatysfakcjonowany moim
wyborem, każe kelnerce przynieść wędliny, dżem i dużo sera. Z początku jest mi
niezręcznie, z drugiej jednak strony jestem też bardzo głodny i trudno mi w
sposób dyskretny oszukiwać samego siebie tak, by on tego nie dostrzegł. Dlatego
w pełni wdzięczności dziękuję mu za posiłek i zajadam podane pyszności.
To jednak nie
jest takie proste, jak mi się zdawało. Czemu się tak zachowuję? Przecież na to
po cichu liczyłem, wybierając się w drogę z niemal pustymi kieszeniami. To Bóg miał
się o wszystko zatroszczyć, ja miałem tylko iść przed siebie. A teraz, gdy chce
mnie nakarmić, ja stwarzam problemy. Sam już nie wiem. Widać nie łatwo jest brać,
gdy w plecaku przez cały czas nosi się dumę. Będę musiał ją stamtąd szybko wyciągnąć.
Dwie godziny później
stoję ze swoimi bagażami na krawężniku przy wyjeździe ze stacji benzynowej, sam
jak palec, patrząc jak poczciwy Hans oddala się swoim dostawczym busem coraz
bardziej i bardziej, aż w końcu znika pośród pędzących autostradą samochodów.
- Zakręcony
człowiek – myślę. Ale na szczęście w tę właściwą stronę.
Kolejne dwa
kwadranse spędzam na wałęsaniu się po stacji tam i z powrotem i wypytywaniu
ludzi, dokąd jadą, gdy jednak nie przynosi to żadnych rezultatów, postanawiam,
że z łapaniem stopa dam sobie na razie spokój, nie mam na to teraz ani siły,
ani ochoty. Najchętniej bym gdzieś usiadł i odpoczął.
Kiedy znajduję
zimny, betonowy stół, rozkładam na nim swoje mapy, by sprawdzić, gdzie
dokładnie jestem - jakieś dwadzieścia kilometrów przed Hamburgiem. Czas mam
dobry, nie ma się co spieszyć, najważniejsze, by dziś dostać się do Danii. Korzystając
z okazji, zabieram się za uzupełnienie notatek z podróży. Uzbierało się tego
trochę.
Skwar leje się z
nieba, nawet dłoń, w której trzymam długopis, się poci. Przypominam sobie
wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin. To niesamowite, ile może się wydarzyć w
tak krótkim czasie. Jeszcze wczoraj o tej porze byłem w Czechach, kończyła się
Msza Święta, a ja modliłem się o jakiś transport i nocleg. Teraz jestem tu, na
północy Niemiec, w ciągu jednej nocy przejechałem niemal cały kraj, kilkaset
kilometrów, nie odczuwając głodu ani pragnienia. W dodatku poznałem kilku
ciekawych ludzi, że o cudownych krajobrazach nie wspomnę. A to tylko 24
godziny, doba, która w dzienniku zajmuje
raptem kilka akapitów. To naprawdę niezwykłe.
Dobrze powiedziane... nie jest łatwo brac... bardzo wielu ludzi zupelnie nie zdaje sobie sprawy jakie to trudne schowac dume do kieszeni. Powinny byc jakies lekcje brania i DAWANIA! Doczas az ktos sam nie znajdzie sie w trudnej sytuacji moze mu sie tylko wydawac ze to takie proste jak ciagłe wyciaganie reki do rodzicow jesli Ci w ogole sa i naleza do grona dajacych... Ale widze sporo takich przypadkow ze rodzice daja swym dzieciom kosztem siebie (a dzieciom to nie przeszkadza, udaja ze nie widza) i zamiast oni pomagac rodzica bo juz sie ledwo trzymaja na nogach ciagle jeszcze biora :(
OdpowiedzUsuńDlatego jak juz wspomnialam powinny byc lekcje DAWANIA i umiejetnego przyjmowania pomocy czyli brania (ale nie wykorzystywania)! Pozdrawiam :)