poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Dzień 7. Lekcja dobrych manier

Północna Dania. Ravnshøj k. Frederikshavn. Środa, 16 lipca, godz. 23:13

Spogląda na mnie z uwagą ciekaw, czy zasmakuje mi to, co przygotował. Nakładam na talerz kilka ziemniaków, potem fasolkę i marchewkę, a na końcu polewam to wszystko tym gęstym, brązowym sosem. Mój przyjaciel musi być z niego bardzo dumny, skoro przez cały czas go zachwala, chyba już się nie może doczekać, aż go spróbuję, a jego obdaruję kilkoma komplementami. Nie powiem, by nie narobił mi przy tym smaku, dlatego gdy wszystko jest już gotowe – jedzenie na na półmiskach, sztućce w dłoniach i ssanie w żołądku, życzymy sobie wzajemnie smacznego i wcinamy.

Pochłaniam kęs za kęsem niczym wygłodniały zwierz czy też solidnie wyposzczony mnich i gdy pierwszy głód zostaje zaspokojony odkrywam dziwną rzecz – ten sos, z którego Willy jest tak dumny, nie jest wcale smaczny, co więcej – jest straszny. Z czego on to zrobił? Chryste! Ja nigdy nie byłem wybredny, ale jak pomyślę, że ta waza jest jeszcze w połowie pełna, to aż mnie mdli.
- Very good, very good! - wyrywa mi się nagle, gdy jego pytający wzrok spoczywa na mnie i na moim talerzu. Uśmiecham się przy tym i opowiadam jeszcze, jaki to byłem głodny i jak mi jest teraz dobrze.
Wyraźnie zadowalam go tymi słowami. Ale czuję się jak błazen. Z drugiej strony co powinienem był zrobić? Powiedzieć, że mi nie smakuje? Gotów mnie jeszcze stąd wyrzucić, a w najlepszym przypadku nie dać mi jutro śniadania lub nie odzywać się do mnie przez resztę nocy. Nie jestem pewien, ale chyba mógłby to zrobić. Lubię go, ale nie do końca mu ufam, a nie ufam nie dlatego, że już od ponad dwóch godzin karmi mnie jakimiś bajkami, które nazywa faktami ze swojego życia i wciąż myśli, że ja w to wszystko wierzę, ale raczej dlatego, że wydaje się być bardzo nieprzewidywalny, a tacy ludzie od zawsze budzili we mnie pewne obawy.
Dlatego nic nie mówię, nakładam sobie tylko kolejne kartofelki na talerz i polewam je tym osobliwym sosem, a potem zjadam wszystko nie nazbyt łapczywie, by zachować fason, ale też nie nazbyt powoli, by nie budzić jakikolwiek podejrzeń, że zmuszam się do tego całą siła woli.
W międzyczasie Willy włącza telewizor i oglądamy wspólnie Simpsonów. Doprawdy nie wiem, jak on to robi, że tak potrafi utrzymać emocje na wodzy. Ja parskam śmiechem co kilka chwil, czasem tak głośnym, że aż muszę na chwile przerwać jedzenie, by się nie zakrztusić. Już od lat nie oglądałem Simpsonów, właściwie od dzieciństwa, ale wtedy nie rozumiałem z nich za wiele, za to teraz chichram się jak opętany.
W duńskiej telewizji podoba mi się to, że nie ma tu dubbingu, filmy są odtwarzane w oryginalnej ścieżce dźwiękowej, a na dole umieszczane są napisy w języku duńskim. Nie dotyczy to tylko, tak mi się wydaje, kreskówek dla najmłodszych. To by tłumaczyło po części tak świetną znajomość języka angielskiego wśród Duńczyków. Ja na przykład, choć nie oglądamy tych Simpsonów nawet dwudziestu minut, już nauczyłem się kilku nowych słówek po angielsku. Po duńsku zresztą też.
Zabieramy się też w końcu za ten stół. Willy początkowo protestuje, że tak może zostać do rana i wtedy się to uprzątnie, ale w końcu udaje mi się go namówić, by choć kilka rzeczy stąd wynieść. Dawno nie widziałem takiego bałaganu w mieszkaniu i pomyślałem, że byłoby znośniej, gdyby chociaż ten stół jakoś wyglądał.
Jestem śpiący i bardzo zmęczony. Cały dzień chodziłem z tymi plecakami po mieście i teraz najchętniej bym się położył. Zresztą jest już po północy. Ale ku mojemu zaskoczeniu mój nowy przyjaciel włącza film na DVD.
- To bardzo dobry film. Musisz go ze mną obejrzeć – argumentuje.
I znów nie wiem, jak mam mu powiedzieć, że wszystko, o czym teraz marzę to odrobina snu. I znów czuję się trochę jak błazen. No ale nie chcę nadużywać jego gościnności, tak jak wcześniej nie chciałem sprawiać mu przykrości.
Nie mam pojęcia, jak to się stało, że jeszcze nie zasnąłem podczas seansu. Film jest nawet dobry, amerykański, z Willem Smithem, który jako jedyny przeżył jakąś katastrofę i teraz błąka się samotnie po ulicach Nowego Yorku. To znaczy nie do końca samotnie, bo ze swoim owczarkiem. Ogólnie trzyma w napięciu, nawet się wciągnąłem. Ale są momenty, w których odpływam gdzieś daleko i być może bym zasnął, gdyby nie Willy, który nie wiedzieć czemu, komentuje bez przerwy kolejne sceny, czasem też, chyba tylko po to, by mnie zdenerwować, zdradza, co za chwilę się wydarzy. Gdy wrócę do Polski, obejrzę sobie ten film na spokojnie.
 Na zegarku 2:00 w nocy, w końcu przychodzi upragniony sen - na dywanie i karimacie, pod śpiworem. Niezwykłe, że tak to się wszystko skończyło, mam dach nad głową i jestem najedzony.
- Panie Boże, podarowałeś mi piękny dzień. Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz