Północna Dania. Ravnshøj k. Frederikshavn.
Środa, 16 lipca, godz. 23:13
Spogląda na mnie
z uwagą ciekaw, czy zasmakuje mi to, co przygotował. Nakładam na talerz kilka
ziemniaków, potem fasolkę i marchewkę, a na końcu polewam to wszystko tym
gęstym, brązowym sosem. Mój przyjaciel musi być z niego bardzo dumny, skoro
przez cały czas go zachwala, chyba już się nie może doczekać, aż go spróbuję, a jego obdaruję kilkoma komplementami. Nie powiem, by nie narobił mi przy tym smaku,
dlatego gdy wszystko jest już gotowe – jedzenie na na półmiskach, sztućce w
dłoniach i ssanie w żołądku, życzymy sobie wzajemnie smacznego i wcinamy.
Pochłaniam kęs za
kęsem niczym wygłodniały zwierz czy też solidnie wyposzczony mnich i gdy
pierwszy głód zostaje zaspokojony odkrywam dziwną rzecz – ten sos, z którego
Willy jest tak dumny, nie jest wcale smaczny, co więcej – jest straszny. Z
czego on to zrobił? Chryste! Ja nigdy nie byłem wybredny, ale jak pomyślę, że
ta waza jest jeszcze w połowie pełna, to aż mnie mdli.
- Very good, very
good! - wyrywa mi się nagle, gdy jego pytający wzrok spoczywa na mnie i na moim
talerzu. Uśmiecham się przy tym i opowiadam jeszcze, jaki to byłem głodny i jak
mi jest teraz dobrze.
Wyraźnie
zadowalam go tymi słowami. Ale czuję się jak błazen. Z drugiej strony co
powinienem był zrobić? Powiedzieć, że mi nie smakuje? Gotów mnie jeszcze stąd
wyrzucić, a w najlepszym przypadku nie dać mi jutro śniadania lub nie odzywać
się do mnie przez resztę nocy. Nie jestem pewien, ale chyba mógłby to zrobić.
Lubię go, ale nie do końca mu ufam, a nie ufam nie dlatego, że już od ponad
dwóch godzin karmi mnie jakimiś bajkami, które nazywa faktami ze swojego życia
i wciąż myśli, że ja w to wszystko wierzę, ale raczej dlatego, że wydaje się
być bardzo nieprzewidywalny, a tacy ludzie od zawsze budzili we mnie pewne
obawy.
Dlatego nic nie
mówię, nakładam sobie tylko kolejne kartofelki na talerz i polewam je tym
osobliwym sosem, a potem zjadam wszystko nie nazbyt łapczywie, by zachować
fason, ale też nie nazbyt powoli, by nie budzić jakikolwiek podejrzeń, że
zmuszam się do tego całą siła woli.
W międzyczasie
Willy włącza telewizor i oglądamy wspólnie Simpsonów. Doprawdy nie wiem, jak on
to robi, że tak potrafi utrzymać emocje na wodzy. Ja parskam śmiechem co kilka
chwil, czasem tak głośnym, że aż muszę na chwile przerwać jedzenie, by się nie
zakrztusić. Już od lat nie oglądałem Simpsonów, właściwie od dzieciństwa, ale
wtedy nie rozumiałem z nich za wiele, za to teraz chichram się jak opętany.
W duńskiej
telewizji podoba mi się to, że nie ma tu dubbingu, filmy są odtwarzane w
oryginalnej ścieżce dźwiękowej, a na dole umieszczane są napisy w języku
duńskim. Nie dotyczy to tylko, tak mi się wydaje, kreskówek dla najmłodszych.
To by tłumaczyło po części tak świetną znajomość języka angielskiego wśród
Duńczyków. Ja na przykład, choć nie oglądamy tych Simpsonów nawet dwudziestu
minut, już nauczyłem się kilku nowych słówek po angielsku. Po duńsku zresztą
też.
Zabieramy się też
w końcu za ten stół. Willy początkowo protestuje, że tak może zostać do rana i
wtedy się to uprzątnie, ale w końcu udaje mi się go namówić, by choć kilka
rzeczy stąd wynieść. Dawno nie widziałem takiego bałaganu w mieszkaniu i
pomyślałem, że byłoby znośniej, gdyby chociaż ten stół jakoś wyglądał.
Jestem śpiący i
bardzo zmęczony. Cały dzień chodziłem z tymi plecakami po mieście i teraz
najchętniej bym się położył. Zresztą jest już po północy. Ale ku mojemu
zaskoczeniu mój nowy przyjaciel włącza film na DVD.
- To bardzo dobry
film. Musisz go ze mną obejrzeć – argumentuje.
I znów nie wiem,
jak mam mu powiedzieć, że wszystko, o czym teraz marzę to odrobina snu. I znów
czuję się trochę jak błazen. No ale nie chcę nadużywać jego gościnności, tak
jak wcześniej nie chciałem sprawiać mu przykrości.
Nie mam pojęcia,
jak to się stało, że jeszcze nie zasnąłem podczas seansu. Film jest nawet dobry,
amerykański, z Willem Smithem, który jako jedyny przeżył jakąś katastrofę i
teraz błąka się samotnie po ulicach Nowego Yorku. To znaczy nie do końca
samotnie, bo ze swoim owczarkiem. Ogólnie trzyma w napięciu, nawet się
wciągnąłem. Ale są momenty, w których odpływam gdzieś daleko i być może bym
zasnął, gdyby nie Willy, który nie wiedzieć czemu, komentuje bez przerwy kolejne
sceny, czasem też, chyba tylko po to, by mnie zdenerwować, zdradza, co za
chwilę się wydarzy. Gdy wrócę do Polski, obejrzę sobie ten film na spokojnie.
Na zegarku 2:00 w nocy, w końcu przychodzi upragniony
sen - na dywanie i karimacie, pod śpiworem. Niezwykłe, że tak to się wszystko
skończyło, mam dach nad głową i jestem najedzony.
- Panie Boże, podarowałeś
mi piękny dzień. Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz