poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Dzień 5. Dziadek do orzechów

Środkowe Niemcy. Kassel. Poniedziałek, 14 lipca, godz. 6:04

Brak pasów w samochodzie to nie problem, problemem jest jego zbzikowany kierowca. Nie czuję się bezpiecznie, gdy nic nie chroni mnie przed wypadnięciem przez przednią szybę, w razie gdyby zachciało mu się ni stąd ni zowąd skręcić do przydrożnego rowu, bo wygląda mi na takiego, który mógłby to zrobić bez wyraźnej przyczyny.
Nazywa się Hans, typowo niemieckie imię, ale na tym podobieństwa się kończą. Jego włosy wyglądają tak, jakby częściej od fryzjera, zaglądało do nich tornado, a odzienie, które nosi, to pewnie to, które jako pierwsze wypadło z szafy po jej otwarciu. Przypomina mi trochę szalonego doktorka z "Powrotu do przyszłości". Ja bardzo lubię takich ludzi, dlatego przyjemnie nam się razem jedzie.
- Bywam w Polsce od czasu do czasu, służbowo. Bo zajmuję się projektowaniem niewielkich farm ekologicznych. Nie wiem, czy słyszałeś kiedyś o czymś takim - a gdy daję znak, że nie słyszałem, rozpoczyna swoją opowieść
 - Chodzi o to, że taka farma...
I tu zaczyna wdawać się w szczegóły. Z początku słucham uważnie, ale z każdą chwilą coraz trudniej jest mi opanować senność. Nie zmrużyłem oka przez całą dzisiejszą noc i właśnie teraz organizm grozi mi palcem: "O nie kolego, koniec rozmowy, połóż się i śpij".
Na domiar złego ta Hansa historia ani trochę nie działa na mnie pobudzająco - może i jest to wszystko ciekawe, ale ten jego angielski, choć bardzo płynny, ma tak paskudny niemiecki akcent, że momentami wydaje mi się, że mówi do mnie w tym właśnie języku. Naprawdę bardzo się muszę wysilać, by go zrozumieć.
Po pół godzinie przestaję kontaktować. Ciężka jak ołów głowa to opada, to znów się podnosi, oczy zamykają się na kilka sekund, by otworzyć się gwałtownie, jakby rażone piorunem - i tak na okrągło. A mój towarzysz opowiada dalej jak nakręcony.
Próbuję z tym jakoś walczyć, ale bezskutecznie. Najchętniej zasnąłbym sobie słodko, ale facet nie po to się zatrzymywał, by mnie przenocować, ale bym z nim trochę pogawędził, lepiej się wtedy prowadzi, dlatego robię, co mogę, żeby zachować pozory zainteresowania - kiwam raz po raz głową, nawet czasem się odzywam: "yes, yes...", "mhm, mhm...", "I didn`t know that...", "really...?", na nic to się jednak zdaje, bo znów odpływam powoli gdzieś daleko, coraz dalej...
I nagle głośny trzask! Jeden i drugi. Bach! Bach!
Budzę się. Patrzę na Hansa i własnym oczom nie wierzę - podnosi on swoją lewą rękę i zamaszystym ruchem wali nią z całej siły w kierownicę. Potem kolejny raz i jeszcze kolejny. Odbiło mu czy jak?
Cały ten widok wprawia mnie w takie osłupienie, że od razu zapominam o śnie.
On jak gdyby nigdy nic, ciągnie dalej swoją opowieść, nie przerywając sobie ani na moment podczas wykonywania tych dziwnych gestów. Dopiero po chwili wszystko się wyjaśnia - z niewielkiego pudełka, który trzyma obok siebie w schowku przy drzwiach, wyciąga dorodnego orzecha włoskiego i z braku lepszej możliwości rozłupania go, wali nim w kierownicę.
Gdy tak na niego spoglądam, rozszyfrowując tę zagadkę, podsuwa pudełko pod mój nos, mówiąc:
- Śmiało, częstuj się. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz