Środkowe Niemcy. Kassel. Poniedziałek, 14
lipca, godz. 6:04
Brak pasów w
samochodzie to nie problem, problemem jest jego zbzikowany kierowca. Nie czuję
się bezpiecznie, gdy nic nie chroni mnie przed wypadnięciem przez przednią
szybę, w razie gdyby zachciało mu się ni stąd ni zowąd skręcić do przydrożnego
rowu, bo wygląda mi na takiego, który mógłby to zrobić bez wyraźnej przyczyny.
Nazywa się Hans,
typowo niemieckie imię, ale na tym podobieństwa się kończą. Jego włosy
wyglądają tak, jakby częściej od fryzjera, zaglądało do nich tornado, a
odzienie, które nosi, to pewnie to, które jako pierwsze wypadło z szafy po jej
otwarciu. Przypomina mi trochę szalonego doktorka z "Powrotu do
przyszłości". Ja bardzo lubię takich ludzi, dlatego przyjemnie nam się
razem jedzie.
- Bywam w Polsce
od czasu do czasu, służbowo. Bo zajmuję się projektowaniem niewielkich farm
ekologicznych. Nie wiem, czy słyszałeś kiedyś o czymś takim - a gdy daję znak,
że nie słyszałem, rozpoczyna swoją opowieść
- Chodzi o to, że taka farma...
I tu zaczyna
wdawać się w szczegóły. Z początku słucham uważnie, ale z każdą chwilą coraz
trudniej jest mi opanować senność. Nie zmrużyłem oka przez całą dzisiejszą noc
i właśnie teraz organizm grozi mi palcem: "O nie kolego, koniec rozmowy,
połóż się i śpij".
Na domiar złego
ta Hansa historia ani trochę nie działa na mnie pobudzająco - może i jest to
wszystko ciekawe, ale ten jego angielski, choć bardzo płynny, ma tak paskudny
niemiecki akcent, że momentami wydaje mi się, że mówi do mnie w tym właśnie
języku. Naprawdę bardzo się muszę wysilać, by go zrozumieć.
Po pół godzinie
przestaję kontaktować. Ciężka jak ołów głowa to opada, to znów się podnosi,
oczy zamykają się na kilka sekund, by otworzyć się gwałtownie, jakby rażone
piorunem - i tak na okrągło. A mój towarzysz opowiada dalej jak nakręcony.
Próbuję z tym
jakoś walczyć, ale bezskutecznie. Najchętniej zasnąłbym sobie słodko, ale facet
nie po to się zatrzymywał, by mnie przenocować, ale bym z nim trochę
pogawędził, lepiej się wtedy prowadzi, dlatego robię, co mogę, żeby zachować
pozory zainteresowania - kiwam raz po raz głową, nawet czasem się odzywam:
"yes, yes...", "mhm, mhm...", "I didn`t know
that...", "really...?", na nic to się jednak zdaje, bo znów
odpływam powoli gdzieś daleko, coraz dalej...
I nagle głośny
trzask! Jeden i drugi. Bach! Bach!
Budzę się. Patrzę
na Hansa i własnym oczom nie wierzę - podnosi on swoją lewą rękę i zamaszystym
ruchem wali nią z całej siły w kierownicę. Potem kolejny raz i jeszcze kolejny.
Odbiło mu czy jak?
Cały ten widok
wprawia mnie w takie osłupienie, że od razu zapominam o śnie.
On jak gdyby
nigdy nic, ciągnie dalej swoją opowieść, nie przerywając sobie ani na moment
podczas wykonywania tych dziwnych gestów. Dopiero po chwili wszystko się
wyjaśnia - z niewielkiego pudełka, który trzyma obok siebie w schowku przy
drzwiach, wyciąga dorodnego orzecha włoskiego i z braku lepszej możliwości
rozłupania go, wali nim w kierownicę.
Gdy tak na niego
spoglądam, rozszyfrowując tę zagadkę, podsuwa pudełko pod mój nos, mówiąc:
- Śmiało, częstuj
się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz