poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Dzień 4. Kawa

Północne Czechy. Uście nad Łabą. Niedziela, 13 lipca, godz. 15:12

Po tym długim marszu poboczem autostrady, czy może lepiej - jej rowem odpływowym, jestem kompletnie przemoczony. Bielizna, skarpetki, buty, koszulka, bluza - wszystko jest do wymiany, dosłownie. W dodatku nie ma co z tym za długo zwlekać, bo już teraz zaczynam odczuwać zimne dreszcze. Przeziębienie nie wchodzi nawet w rachubę.
Swoje bagaże, z braku lepszego miejsca, rozkładam tuż przy wejściu do stacji, przez to sporo ludzi, którzy się tu kręcą, spogląda na mnie z zainteresowaniem. Przebieram się w suche rzeczy. Najbardziej szkoda mi butów. Trudno je będzie wysuszyć, dlatego zastanawiam się, czy nie lepiej będzie się ich po prostu pozbyć.. Po co mam dźwigać niepotrzebny ciężar przez resztę podróży? Ale jeśli druga para też nagle się zniszczy? Albo zamoknie lub ktoś mi ją ukradnie? Co wtedy? W czym będę chodził? Niech jednak zostaną. Chowam je do specjalnej kieszeni na samym dole plecaka.
A co ze spodniami? Te niestety będą musiały wyschnąć na mnie, bo nie bardzo mam gdzie ich przebrać, a nie chcę publicznie paradować w samych slipach, nawet przez moment, mowy nie ma. Toaleta jest kawałek dalej, na tyłach stacji, ale płatna, a ja nie mam w kieszeni nawet jednej złamanej korony.
Marzę o czymś ciepłym do picia, obojętnie czym. Głupi byłem, że nie spakowałem termosu, szkoda mi było miejsca w plecaku. Trochę tu zimno i czuję, że zaraz zmarznę, trzeba się w końcu ruszyć. Ale ja nie robię nic, jestem zbyt zmęczony, zbyt ospały, zniechęcony do czegokolwiek. Zamiast tego gapię się bezmyślnie na parkujących tu kierowców, którzy tankują, robią zakupy, a potem odjeżdżają nie wiadomo dokąd
- Gdzie chcesz się dostać? - z zamyślenia wyrywa mnie nagle czyiś głos.
- Na północ Niemiec - odpowiadam stojącemu nade mną starszemu panu, który uśmiecha się do mnie porozumiewawczo.
- To chodź, podwiozę cię do granicy. Niedaleko, ale tam, gdzie cię wysadzę, będzie ci dużo łatwiej kogoś znaleźć.
Jeszcze nigdy coś podobnego mi się nie przytrafiło, aby ktoś sam z siebie zapytał dokąd jadę i zaproponował podwózkę. Niesamowite. Własnym oczom nie wierzę.
- Skąd pan wiedział, że jestem autostopowiczem? - pytam, gdy jesteśmy już w samochodzie.
- Nie żartuj - odpowiada - Nie sprawiałeś wrażenia kogoś, kto chce tu zatankować. Zauważyłem cię już wcześniej i pomyślałem, że pewnie napiłbyś się gorącej kawy. Proszę, to dla ciebie - tu podaje mi duży kartonowy kubeczek z parującym czarnym napojem.
- Ja chyba śnię, dziękuję. Marzyłem o kawie.
To niezwykłe, jak wiele dobrego może wzniecić taki drobny gest. Znów czuję, że nie mam się o co martwić, że włos z głowy mi nie spadnie, Pan Bóg do tego nie dopuści, nie ma takiej możliwości. Mam nawet wrażenie, jakby to On sam poczęstował mnie tą kawą, aż mnie ciarki po plecach przechodzą. Czym ja się w ogóle przejmowałem?
I tak jedziemy, żywo dyskutując na wiele tematów, jego angielski jest bardzo płynny, dlatego szkoda, że tak prędko kończy się ta przejażdżka. Mijamy niemiecką granicę i zaraz za nią, ledwie kilka kilometrów, zatrzymujemy się na dość sporych rozmiarów parkingu.
- Tu powinieneś szybko kogoś złapać, powodzenia - zapewnia, gdy wyciągam swoje plecaki z bagażnika. I odjeżdża.
To był anioł. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz