Środkowe Niemcy, Kassel. Poniedziałek, 14
lipca, godz. 5:40
– Szerokiej
drogi! Dzięki za podwózkę! - przekrzykuję głośny ryk silnika ciężarówki,
ściągając z góry swoje bagaże.
– Słuchaj, tu na
pewno stoją jacyś Polacy, porozglądaj się, poszukaj po tablicach.
Rzucam okiem na
ten ogromny parking. Na nim dziesiątki ciężarówek.
– Będzie dobrze.
Dziękuję raz jeszcze!
I trzaskam
potężnymi drzwiami. Tir, którym jechałem niemal całą noc, wpierw cofa kilka
metrów, później zaś przemyka się pomiędzy tymi wszystkimi zaparkowanymi
ciężarówkami i wyjeżdża z powrotem na autostradę. A potem prosto na Liverpool.
Siadam na
krawężniku. Wyjmuję z plecaka ostatnie dwie kanapki, które mi przygotowała
babcia od Zuzi, gdy byłem jeszcze w Polsce i przeżuwając je ni to rozmyślam, ni
to wsłuchuję się w przytłumione odgłosy
autostrady za moimi plecami. Tutaj jest dość spokojnie, właściwie nic się nie
dzieje, wszyscy kierowcy jeszcze śpią w swoich kabinach, czasem ktoś gdzieś
daleko, nie wiadomo gdzie, zapali silnik.
Jestem już tu,
kilkaset kilometrów od domu, tak daleko, a jednak nie tak znowu daleko, bo to
przecież dopiero początek. A już tyle zdążyło się wydarzyć. Przechodzi mnie nagle
ów specyficzny dreszcz niepewności, bardzo szybki, od czubków palców u nóg po
sam czubek głowy pomieszany z niecierpliwością, by poznać i przeżyć to
wszystko, co ma mnie jeszcze spotkać. Dziwne uczucie, ale chyba jednak
przyjemne.
Trzeba by się w
końcu rozejrzeć za jakimś transportem na północ, wstaję niechętnie, lustrując
wzrokiem ten gigantyczny parking. Jest w czym wybierać, pojazdów tu bez liku.
Najpierw jednak wstąpię na stację, odświeżę się trochę i może kupię coś do
jedzenia. Marzy mi się coś słodkiego.
Letni poranny
chłód, bardzo go lubię, potrafi człowieka orzeźwić. Wiem doskonale, że gdy w
południe z nieba poleje się skwar, to jeszcze za tym chłodem zatęsknię.
Nagle, zupełnie
znienacka zatrzymuje się przy mnie mały dostawczy bus. Otwierają się drzwi od
strony pasażera i kierowca, które je otworzył – starszy człowiek z siwym
zarostem i siwymi włosami – zadaje mi jakieś pytanie w języku niemieckim.
– Ich spreche
Deutch nicht – mówię do niego – Only english.
– Czy ty nie
jesteś czasem autostopowiczem? - poprawia się po angielsku.
– Tak, jestem.
– A gdzie chcesz
się dostać?
– Na północ, do
Hannoveru i dalej aż za Hamburg.
– No to wskakuj,
ja jadę niemal do samego Hamburga.
No to wskakuję.
To już drugi raz w ciągu dwóch dni przytrafia mi się, że to kierowca proponuje
mi podwózkę. Jak tak dalej pójdzie, to zacznę myśleć, że autostop to
najłatwiejsza rzecz na świecie.
Pojazd, do
którego wsiadłem, jest cokolwiek dziwny. Niemal w rozsypce, sprawia takie
wrażenie, jakby nic nie było w nim na swoim miejscu, jakby nie był zdatny do
użytkowania. Wszystko trochę trzeszczy. Zastanawiam się, czy on jest w stanie w
ogóle dojechać do tego Hamburga.
Chcąc zapiąć pas,
sięgam ręką za siebie, ale jakoś nie mogę nań natrafić. Kierowca widząc to
kątem oka mówi z uśmiechem:
– Zepsuł się.
Kilka lat temu. Nie przejmuj się.
Spoglądam za siebie,
a tam w ogóle nie ma pasa. Nie ma nic, wszystko wymontowane. Patrzę jeszcze z
ciekawości, jak to wygląda po stronie kierowcy – dokładnie tak samo.
No to pięknie.
Właśnie wjeżdżamy na niemiecką autobahnę, bez pasów, w wozie, który zaraz
powinien się rozsypać, a do Hamburga jest ponad 300 km. Boże ratuj!
Ale w duchu się
cieszę, bo znów jestem w drodze. I coraz bliżej Północy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz