niedziela, 13 kwietnia 2014

Dzień 5. Rześki poranek

Środkowe Niemcy, Kassel. Poniedziałek, 14 lipca, godz. 5:40

– Szerokiej drogi! Dzięki za podwózkę! - przekrzykuję głośny ryk silnika ciężarówki, ściągając z góry swoje bagaże.
– Słuchaj, tu na pewno stoją jacyś Polacy, porozglądaj się, poszukaj po tablicach.
Rzucam okiem na ten ogromny parking. Na nim dziesiątki ciężarówek.
– Będzie dobrze. Dziękuję raz jeszcze!
I trzaskam potężnymi drzwiami. Tir, którym jechałem niemal całą noc, wpierw cofa kilka metrów, później zaś przemyka się pomiędzy tymi wszystkimi zaparkowanymi ciężarówkami i wyjeżdża z powrotem na autostradę. A potem prosto na Liverpool.

Siadam na krawężniku. Wyjmuję z plecaka ostatnie dwie kanapki, które mi przygotowała babcia od Zuzi, gdy byłem jeszcze w Polsce i przeżuwając je ni to rozmyślam, ni to wsłuchuję się w przytłumione  odgłosy autostrady za moimi plecami. Tutaj jest dość spokojnie, właściwie nic się nie dzieje, wszyscy kierowcy jeszcze śpią w swoich kabinach, czasem ktoś gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie, zapali silnik.
Jestem już tu, kilkaset kilometrów od domu, tak daleko, a jednak nie tak znowu daleko, bo to przecież dopiero początek. A już tyle zdążyło się wydarzyć. Przechodzi mnie nagle ów specyficzny dreszcz niepewności, bardzo szybki, od czubków palców u nóg po sam czubek głowy pomieszany z niecierpliwością, by poznać i przeżyć to wszystko, co ma mnie jeszcze spotkać. Dziwne uczucie, ale chyba jednak przyjemne.
Trzeba by się w końcu rozejrzeć za jakimś transportem na północ, wstaję niechętnie, lustrując wzrokiem ten gigantyczny parking. Jest w czym wybierać, pojazdów tu bez liku. Najpierw jednak wstąpię na stację, odświeżę się trochę i może kupię coś do jedzenia. Marzy mi się coś słodkiego.
Letni poranny chłód, bardzo go lubię, potrafi człowieka orzeźwić. Wiem doskonale, że gdy w południe z nieba poleje się skwar, to jeszcze za tym chłodem zatęsknię.
Nagle, zupełnie znienacka zatrzymuje się przy mnie mały dostawczy bus. Otwierają się drzwi od strony pasażera i kierowca, które je otworzył – starszy człowiek z siwym zarostem i siwymi włosami – zadaje mi jakieś pytanie w języku niemieckim.
– Ich spreche Deutch nicht – mówię do niego – Only english.
– Czy ty nie jesteś czasem autostopowiczem? - poprawia się po angielsku.
– Tak, jestem.
– A gdzie chcesz się dostać?
– Na północ, do Hannoveru i dalej aż za Hamburg.
– No to wskakuj, ja jadę niemal do samego Hamburga.
No to wskakuję. To już drugi raz w ciągu dwóch dni przytrafia mi się, że to kierowca proponuje mi podwózkę. Jak tak dalej pójdzie, to zacznę myśleć, że autostop to najłatwiejsza rzecz na świecie.
Pojazd, do którego wsiadłem, jest cokolwiek dziwny. Niemal w rozsypce, sprawia takie wrażenie, jakby nic nie było w nim na swoim miejscu, jakby nie był zdatny do użytkowania. Wszystko trochę trzeszczy. Zastanawiam się, czy on jest w stanie w ogóle dojechać do tego Hamburga.
Chcąc zapiąć pas, sięgam ręką za siebie, ale jakoś nie mogę nań natrafić. Kierowca widząc to kątem oka mówi z uśmiechem:
– Zepsuł się. Kilka lat temu. Nie przejmuj się.
Spoglądam za siebie, a tam w ogóle nie ma pasa. Nie ma nic, wszystko wymontowane. Patrzę jeszcze z ciekawości, jak to wygląda po stronie kierowcy – dokładnie tak samo.
No to pięknie. Właśnie wjeżdżamy na niemiecką autobahnę, bez pasów, w wozie, który zaraz powinien się rozsypać, a do Hamburga jest ponad 300 km. Boże ratuj!
Ale w duchu się cieszę, bo znów jestem w drodze. I coraz bliżej Północy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz