sobota, 28 czerwca 2014

Dzień 18. Światło ze Wschodu

Południowa Norwegia. Kristiansand. Niedziela, 27 lipca. Godzina 10:50.

Wstajemy dość późno. To nie była dobra noc. Niezapowiedziana wizyta policjantów, a potem pospieszne pakowanie się i przymusowa przeprowadzka sprawiły, że zasnęliśmy obaj dopiero nad ranem. Przywoływanie teraz w myślach tych dramatycznych wydarzeń sprzed kilku godzin, to jak przypominanie sobie złego snu.
Doprowadzamy się do porządku, jemy śniadanie i nie zwlekając ani chwili, wychodzimy na miasto. Z nowego miejsca jest co prawda dużo dalej do centrum, ale za to jest ono nieco lepiej zasłonięte przez drzewa i krzewy od ludzkich spojrzeń. Z tego powodu podoba mi się bardziej niż poprzednie.

Dziś niedziela, a zatem odpoczynek, cieszenie się życiem i przede wszystkim Msza Święta, dlatego idziemy z Marcinem wpierw do kościoła. Pogoda piękna jak Słowo Boże, świeci słońce, jest ciepło, nawet ptaki swoim śpiewem zapraszają nas na spacer.
Przed świątynią, czy raczej zwykłym budynkiem na nią zaadoptowanym, robi się coraz bardziej tłoczno. Jest 12:40. Wszędzie mnóstwo Azjatów, jedni wchodzą już do środka, inni wychodzą, wszyscy pięknie ubrani, uśmiechnięci, co chwila podjeżdża jakiś nowy samochód i wysiada zeń nowa ich grupa. Pośród nich stoimy my, zastanawiając się, czy aby na pewno dobrze trafiliśmy.
Wewnątrz trwa już jakieś nabożeństwo, kilkanaścioro ludzi klęczy i powtarza coś w dziwnym języku. Moje pierwsze skojarzenie jest takie, że to jakaś mistyczna grupa religijna odmawiająca tajemnicze zaklęcia. Ale wszystko brzmi tak pięknie, tak melodyjnie, że nie sposób nie dać się zahipnotyzować tej muzyce ze słów. Marcin pozostaje na zewnątrz mówiąc, że za kilka minut do mnie dołączy, ja zaś zajmuję miejsce w jednej z ławek i nasłuchuję, by dać się zanurzyć w ten anielski śpiew.
Coś niesamowitego. Z początku jest to tylko kilkanaście osób, jednak co chwila otwierają się drzwi i wchodzi ktoś nowy, a jego głos dołącza do tej melodii, spaja z nią, topi się w jej akordach. Po kilku minutach wnętrze kościoła jest już szczelnie wypełnione, wszystkie ławki pozajmowane, wszystkie głosy złączone w jeden najcudowniejszy. Nie wiem, jak to wytłumaczyć, tę zgodność, tę spójność dźwięków, jakby wszyscy obecni byli jednym wielkim chórem dyrygowanym przez Niewidzialnego stojącego na prezbiterium, albo jak gdyby wszyscy posiedli w jednej chwili dar mówienia językami.
Trudno jest mi się skupić na jakiejkolwiek modlitwie, na rozmowie z Bogiem, siedzę tylko i słucham...
Wszędzie, jak okiem sięgnąć ludzie o azjatyckich rysach twarzy, kobiety i mężczyźni, dzieci i starcy, wszyscy niscy i o jednakowym kolorze włosów, a gdy na nich spoglądam, uśmiechają się do mnie życzliwie. Z tyłu, pośród nich dostrzegam coś, co zakłóca tę jedność twarzy i wzrostu – Marcina stojącego w ostatniej ławce. Wygląda na to, że jesteśmy tu jedynymi białymi. Czuję od czasu do czasu wlepiony w siebie ciekawski wzrok.
Rozpoczyna się Eucharystia. Celebruje ją, jak gdyby nie dość było kolorytu, kapłan z Indii o bardzo ciemnej karnacji i kruczoczarnych włosach.
Przed kilkoma minutami hipnotyzował mnie i pochłaniał bez reszty ów niebiański śpiew, teraz zaś oczu oderwać nie potrafię od pięciu ministrantów, służących do mszy. Są to małe dzieci, dwie dziewczynki i trzech chłopczyków, najstarsze ma może 7 lat. Są tak śliczne, że znów trudno jest mi się skupić. Nigdy nie wiedziałem tak pięknych dzieci, powiedzieć, że są jak z obrazka, to za mało.
Aby nie być tylko biernym obserwatorem, śledzę przebieg liturgii w swoim skarbczyku i szeptem powtarzam poszczególne kwestie po polsku. Język, którym ci ludzie się posługują, jest dla mnie tak niezrozumiały, że nawet jednego słowa nie jestem w stanie z niego rozszyfrować, co więcej - nie wiem nawet, co to jest za język.
Po Mszy Świętej w pomieszczeniach na niższej kondygnacji, odbywa się tradycyjne spotkanie, coś w rodzaju niedzielnego lunchu. Schodzimy tam z Marcinem, by zrobić sobie coś ciepłego do jedzenia i picia. Spotykamy tam białego księdza, Anglika, któremu zadaję nurtujące mnie pytania:
- Proszę księdza, co to za naród?
- To Wietnamczycy.
- A ten śpiew przed mszą?
- To był Różaniec. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz