wtorek, 10 czerwca 2014

Dzień 15. Trzy piwa

Południowa Norwegia, Valle. Czwartek, 24 lipca godz. 16:20

Idę wzdłuż szosy na północ. Pomimo tego, że przypadkowy przechodzień nie potrafił mi odpowiedzieć, dokąd ona prowadzi, ja jestem pewien, że dojdę nią aż do głównej drogi E-18 Kristiansand – Oslo. Czy też niemal pewien, bo moja mapa jest zbyt ogólna i niewiele da się z niej odczytać. Ale od czego jest intuicja? Upał nieco zelżał, ale wciąż mocno grzeje. Na szczęście tu, gdzie teraz jestem, po lewej stronie drogi wznoszą się wysokie urwiska, które dają dużo cienia. Dzięki temu nie mogę zbytnio narzekać.

Droga jest wąska, ledwie mieszczą się na niej dwa samochody, nie ma więc mowy o żadnym poboczu. A jednak gdy od czasu do czasu mija mnie z prawej strony jakiś pojazd, wyciągam kciuk w nadziei, że może któryś się zatrzyma i podwiezie mnie do tej głównej szosy. Nikt jednak nie zwraca na mnie uwagi.
Oddaliłem się już dość znacznie od wybrzeża, kilka ładnych kilometrów. Coraz trudniej się idzie, plecaki z każdą minutą stają się cięższe, a mokra od potu koszulka przylepia mi się do skóry. Postanowiłem nie robić już żadnych postojów, bo czas ucieka, a ja chciałbym znaleźć się w Kristiansand przed zapadnięciem zmroku.
Niestety nie mam już czym ugasić pragnienia, nie pamiętam już nawet, kiedy zrobiłem ostatniego łyka. Oddałbym wiele, by móc chociaż wargi zwilżyć. Nie z takich opresji Pan Bóg mnie ratował w ostatnich dniach, nie takie cuda zdziałał, więc pewnie i tym razem  coś wymyśli. Ta myśl pozwala czasem się uśmiechnąć.
Aby zabić jakoś te ciągnące się minuty, nucę sobie pod nosem ulubione piosenki. Trochę pomaga, czas płynie nieco szybciej.
Przy jednej z willi na prawo ode mnie, na zielonej murawie siedzi trzech mężczyzn. Tym to dobrze. Piją zimne piwko, opalając się w kąpielówkach. Obok nich grill, gdyby czasem któryś z nich zgłodniał. Wygląda na to, że to ojciec i jego dwóch synów. Przyglądają mi się z daleka.
- Hej! - woła niespodziewanie ten, którego nazwałem ojcem.
Z początku nie wiem, czy to aby na pewno do mnie, ale wygląda na to, że tak. Macha mi ręką, bym tam do nich przyszedł. Krzyczy mi też coś po norwesku, a ja krzyczę w odpowiedzi, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi, bo tylko po angielsku rozumiem. Nie mają płotu, dlatego podchodzę bardzo blisko nich.
- Odpocznij sobie trochę, bo wyglądasz na zmordowanego - zachęca mnie łamaną angielszczyzną.
Siadam na plastikowym krześle. Jeden z synów, ten starszy, chyba mój rówieśnik, wyciąga z przenośnej lodówki piwo w puszce. Otwiera mi je i wręcza. Jestem tak spragniony, że opróżniam go dwoma przechyleniami. Wzbudza to salwę śmiechu. Pytają, skąd jestem i co tu robię. Opowiadam im co nieco o tym, jak się tu znalazłem i dokąd zmierzam. Mówię też trochę o Polsce i o Śląsku, pokazuję na mapie, gdzie to jest. W międzyczasie wypijam z nimi drugie piwo. Częstują mnie jeszcze jakimś dziwnym tytoniem, który kładzie się między dziąsła. Nie wypada odmówić, dlatego lepię z tego kulkę, tak, jak mi pokazują i wkładam do ust, pod język. Gorzkie to jakieś i nieprzyjemne w smaku.
Trochę rozmawiamy. Najlepiej językiem włada starszy z synów, ten sam, który poczęstował mnie piwem, ojciec trochę gorzej, a najmłodszy wcale. Najpierw mowa o futbolu - gdy wyliczam kilku znanych mi norweskich piłkarzy, bardzo się ożywiają, podobnie, gdy zaczynam wymieniać narciarzy i skoczków z ich kraju - są wniebowzięci. Mnie najbardziej ciekawi ich opowieść o tym, jak żyje się w tych stronach
– Spokojnie, dostatnio, leniwie, właściwie nudno. (To ja już chyba wiem, czemu mnie zaprosili).
I tak spędzam z nimi ponad godzinę, wyleguję się na leżaku jak gdyby nigdy nic, czas jednak nagli, a słońce chyli się ku zachodowi. Mówię, że muszę już powoli iść, bo niedługo zapadnie zmrok, a mi zależy, by do tego czasu dotrzeć do Kristiansand. Ojciec zatrzymuje mnie jednak, nalega, bym jeszcze chwilę został:
- Pojedziesz autobusem - stwierdza i to mówiąc, sięga do portfela, wydobywając z niego banknot o nominale dwustu koron. Kładzie go przede mną na stół.
- Za to kupisz sobie bilet. Przystanek jest na głównej szosie, a autobus odjeżdża... Nie wiem dokładnie kiedy, ale za jakieś półtorej godziny.
I wyciąga z lodówki kolejne, trzecie już piwo, otwiera i mi podaje. Obawiam się, że jeśli odmówię, wezmą mnie za mięczaka, takiego, co to nie pić nie potrafi. Powodowany zatem dumą bardziej narodową niż osobistą, postanawiam zostać i pokazać im, kto tu jest mocny. Opróżniam je, choć nieco wolniej, nie smakuje już tak, jak te poprzednie. Mija kolejna leniwa godzina.
Patrzę na zegarek. Zrobiło się niebezpiecznie późno.
- No chłopaki, muszę już lecieć, bo mi jeszcze ten autobus przed nosem ucieknie. Dzięki za wszystko.
Podnoszę się z krzesła, a tu niespodzianka. Lekkie zawroty głowy i problem z utrzymaniem równowagi, trzy piwka na słońcu zrobiły swoje.
No to się urządziłem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz