Południowa Norwegia, Valle. Czwartek, 24 lipca
godz. 16:20
Idę wzdłuż szosy na północ. Pomimo tego, że
przypadkowy przechodzień nie potrafił mi odpowiedzieć, dokąd ona prowadzi, ja
jestem pewien, że dojdę nią aż do głównej drogi E-18 Kristiansand – Oslo. Czy
też niemal pewien, bo moja mapa jest zbyt ogólna i niewiele da się z niej
odczytać. Ale od czego jest intuicja? Upał nieco zelżał, ale wciąż mocno
grzeje. Na szczęście tu, gdzie teraz jestem, po lewej stronie drogi wznoszą się
wysokie urwiska, które dają dużo cienia. Dzięki temu nie mogę zbytnio narzekać.
Droga jest wąska, ledwie mieszczą się na niej
dwa samochody, nie ma więc mowy o żadnym poboczu. A jednak gdy od czasu do
czasu mija mnie z prawej strony jakiś pojazd, wyciągam kciuk w nadziei, że może
któryś się zatrzyma i podwiezie mnie do tej głównej szosy. Nikt jednak nie
zwraca na mnie uwagi.
Oddaliłem się już dość znacznie od wybrzeża,
kilka ładnych kilometrów. Coraz trudniej się idzie, plecaki z każdą minutą
stają się cięższe, a mokra od potu koszulka przylepia mi się do skóry.
Postanowiłem nie robić już żadnych postojów, bo czas ucieka, a ja chciałbym
znaleźć się w Kristiansand przed zapadnięciem zmroku.
Niestety nie
mam już czym ugasić pragnienia, nie pamiętam już nawet, kiedy
zrobiłem ostatniego łyka. Oddałbym wiele, by móc chociaż wargi zwilżyć.
Nie z takich opresji Pan Bóg mnie ratował w ostatnich dniach, nie takie cuda
zdziałał, więc pewnie i tym razem coś wymyśli. Ta myśl pozwala czasem się
uśmiechnąć.
Aby zabić jakoś te ciągnące się minuty, nucę
sobie pod nosem ulubione piosenki. Trochę pomaga, czas płynie nieco szybciej.
Przy jednej z willi na prawo ode mnie, na
zielonej murawie siedzi trzech mężczyzn. Tym to dobrze. Piją zimne piwko,
opalając się w kąpielówkach. Obok nich grill, gdyby czasem któryś z nich
zgłodniał. Wygląda na to, że to ojciec i jego dwóch synów. Przyglądają mi się z
daleka.
- Hej! - woła niespodziewanie ten, którego
nazwałem ojcem.
Z początku nie wiem, czy to aby na pewno do
mnie, ale wygląda na to, że tak. Macha mi ręką, bym tam do nich przyszedł.
Krzyczy mi też coś po norwesku, a ja krzyczę w odpowiedzi, że nie mam pojęcia,
o co mu chodzi, bo tylko po angielsku rozumiem. Nie mają płotu, dlatego
podchodzę bardzo blisko nich.
- Odpocznij sobie trochę, bo wyglądasz na
zmordowanego - zachęca mnie łamaną angielszczyzną.
Siadam na plastikowym krześle. Jeden z synów,
ten starszy, chyba mój rówieśnik, wyciąga z przenośnej lodówki piwo w puszce.
Otwiera mi je i wręcza. Jestem tak spragniony, że opróżniam go dwoma
przechyleniami. Wzbudza to salwę śmiechu. Pytają, skąd jestem i co tu robię.
Opowiadam im co nieco o tym, jak się tu znalazłem i dokąd zmierzam. Mówię też
trochę o Polsce i o Śląsku, pokazuję na mapie, gdzie to jest. W międzyczasie
wypijam z nimi drugie piwo. Częstują mnie jeszcze jakimś dziwnym tytoniem,
który kładzie się między dziąsła. Nie wypada odmówić, dlatego lepię z tego
kulkę, tak, jak mi pokazują i wkładam do ust, pod język. Gorzkie to jakieś i
nieprzyjemne w smaku.
Trochę rozmawiamy. Najlepiej językiem włada
starszy z synów, ten sam, który poczęstował mnie piwem, ojciec trochę gorzej, a
najmłodszy wcale. Najpierw mowa o futbolu - gdy wyliczam kilku znanych mi
norweskich piłkarzy, bardzo się ożywiają, podobnie, gdy zaczynam
wymieniać narciarzy i skoczków z ich kraju - są wniebowzięci. Mnie najbardziej
ciekawi ich opowieść o tym, jak żyje się w tych stronach
– Spokojnie, dostatnio, leniwie, właściwie
nudno. (To ja już chyba wiem, czemu mnie zaprosili).
I tak spędzam z nimi ponad godzinę, wyleguję
się na leżaku jak gdyby nigdy nic, czas jednak nagli, a słońce chyli się ku
zachodowi. Mówię, że muszę już powoli iść, bo niedługo zapadnie zmrok, a mi
zależy, by do tego czasu dotrzeć do Kristiansand. Ojciec zatrzymuje mnie
jednak, nalega, bym jeszcze chwilę został:
- Pojedziesz autobusem - stwierdza i to
mówiąc, sięga do portfela, wydobywając z niego banknot o nominale dwustu koron.
Kładzie go przede mną na stół.
- Za to kupisz sobie bilet. Przystanek jest na
głównej szosie, a autobus odjeżdża... Nie wiem dokładnie kiedy, ale za jakieś
półtorej godziny.
I wyciąga z lodówki kolejne, trzecie już piwo,
otwiera i mi podaje. Obawiam się, że jeśli odmówię, wezmą mnie za mięczaka, takiego,
co to nie pić nie potrafi. Powodowany zatem dumą bardziej narodową niż
osobistą, postanawiam zostać i pokazać im, kto tu jest mocny. Opróżniam je,
choć nieco wolniej, nie smakuje już tak, jak te poprzednie. Mija kolejna leniwa
godzina.
Patrzę na zegarek. Zrobiło się niebezpiecznie
późno.
- No chłopaki, muszę już lecieć, bo mi jeszcze
ten autobus przed nosem ucieknie. Dzięki za wszystko.
Podnoszę się z krzesła, a tu niespodzianka.
Lekkie zawroty głowy i problem z utrzymaniem równowagi, trzy piwka na słońcu
zrobiły swoje.
No to się urządziłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz