Południowa Norwegia, Feset. Czwartek, 24 lipca
godz. 19:12.
Mam w czubie. Nie jestem bardzo pijany, z
daleka to nawet trudno by było rozpoznać, że cokolwiek wypiłem, a jednak
wyraźnie czuję, jak szumi mi w głowie i jak mięśnie w całym ciele wiotczeją,
nawet te na twarzy. Ale wyrzutów nie mam - nie mogłem pozwolić na to, by
ucierpiał wizerunek twardogłowego Polaka.
Idąc, trzymam się kurczowo lewej strony
jezdni. Tak jest nie tylko przepisowo, ale też o wiele bezpieczniej, zwłaszcza
w moim obecnym stanie. Nie chciałbym w jakiś głupi sposób zakończyć tej podróży,
a tym bardziej swojego życia. Do ekspresówki coraz bliżej, słychać nastający z
każdą minutą odgłos przejeżdżających samochodów.
Co jakiś czas spluwam gdzie popadnie, żeby
pozbyć się tego paskudnego gorzkiego posmaku w ustach - pozostałości po
tytoniu, którym mnie poczęstowali. O to też nie mam do siebie pretensji - tu
bowiem nie tylko o dumę chodziło, ale i o zwykłe uszanowanie czyjejś
gościnności.
I oto jest w końcu - droga E-18. Samochody
jeden za drugim mkną w obydwie strony, a gdy przez krótką chwilę jest ich nieco
mniej, przebiegam szybko na drugą stronę.
Miejsce jest świetne - nie dość, że jest tu
trochę z górki, to jeszcze szerokie asfaltowe pobocze razem z przyległą doń,
wysypaną żwirem zatoczką, aż się proszą, by się na nich zatrzymać. To chyba tu
staje ten autobus, o którym mówili. Nic mi jednak po nim, nie jestem bowiem aż
tak rozrzutny, by trwonić na bilet te 200 podarowanych mi koron, co to, to nie!
Jeszcze się mogą przydać zaraz na pewno się coś złapie.
To "zaraz" trwa już dobrych 15
minut, w czasie których minęła mnie przynajmniej setka pojazdów, żaden jednak
nie chciał się zatrzymać. Tymczasem kiedy tak tu sobie stoję, milion myśli
przewija mi się przez głowę, a każda kolejna bardziej idiotyczna od poprzedniej
- alkohol daje się we znaki. Jednak najważniejszą jest wciąż ta, by za wszelką
ceną dostać się do Kristiansand. Tam czeka już na mnie Marcin z rozbitym gdzieś
namiotem. Nie chciałbym utknąć tu na dzisiejszą noc.
Ktoś zwalnia! Zatrzymuje się tuż za mną.
- Do Kristiansand chciałem.
- Tak daleko niestety nie jadę, ale kawałek
mogę podwieźć.
Przestało mnie już dziwić to, że ilekroć
zagadnę tu kogoś po angielsku, to ta osoba od razu przestawia się na ten język,
jak gdyby nigdy nic. Okazuje się, że mój kierowca to też autostopowicz, tyle że
już w stanie spoczynku, chociaż nie dałbym mu więcej niż trzydzieści lat.
"Wygoda, własny samochód" - tłumaczy.
Robi się coraz ciemniej, słońce już zaszło, a
lada chwila zapadnie zmrok. Muszę się spieszyć.
- Masz jeszcze jakieś 80
kilometrów przed sobą - mówi, pomagając mi wyciągnąć plecak z bagażnika -
Powodzenia.
Nie ma więc chwili do stracenia. Biegnę
szybko, by stanąć tuż za pobliską drogą wjazdową, z której od czasu do czasu
jakiś samochód włącza się do ruchu. Zapadły niemal zupełne ciemności, ledwie
mnie tu widać. Jeśli się ktoś za chwilę nie zatrzyma, będzie po mnie.
Dźwięk klaksonu. Odwracam się. Niebieski
kabriolet bez dachu, taki sam, jaki można czasem obejrzeć na filmach, cofa w
moją stronę. Z przodu dwóch młodych chłopaków.
- Powiedzcie, że jedziecie do Kristiansand -
wołam, gdy stają obok mnie.
- Nie zupełnie, ale możemy cię tam podwieźć,
nie ma problemu, wskakuj.
Mam ochotę położyć im się na masce ze
szczęścia, albo krzyknąć głośno, podskoczyć, sam nie wiem - gotowi jednak
pomyśleć, że coś wypiłem.
I w sumie wiele by się nie pomylili.
A nie wierzyłem że da się tak podróżować :D A jednak :)
OdpowiedzUsuń