czwartek, 12 czerwca 2014

Dzień 15. Wyścig ze słońcem

Południowa Norwegia, Feset. Czwartek, 24 lipca godz. 19:12.

Mam w czubie. Nie jestem bardzo pijany, z daleka to nawet trudno by było rozpoznać, że cokolwiek wypiłem, a jednak wyraźnie czuję, jak szumi mi w głowie i jak mięśnie w całym ciele wiotczeją, nawet te na twarzy. Ale wyrzutów nie mam - nie mogłem pozwolić na to, by ucierpiał wizerunek twardogłowego Polaka.

Idąc, trzymam się kurczowo lewej strony jezdni. Tak jest nie tylko przepisowo, ale też o wiele bezpieczniej, zwłaszcza w moim obecnym stanie. Nie chciałbym w jakiś głupi sposób zakończyć tej podróży, a tym bardziej swojego życia. Do ekspresówki coraz bliżej, słychać nastający z każdą minutą odgłos przejeżdżających samochodów.
Co jakiś czas spluwam gdzie popadnie, żeby pozbyć się tego paskudnego gorzkiego posmaku w ustach - pozostałości po tytoniu, którym mnie poczęstowali. O to też nie mam do siebie pretensji - tu bowiem nie tylko o dumę chodziło, ale i o zwykłe uszanowanie czyjejś gościnności.
I oto jest w końcu - droga E-18. Samochody jeden za drugim mkną w obydwie strony, a gdy przez krótką chwilę jest ich nieco mniej, przebiegam szybko na drugą stronę.
Miejsce jest świetne - nie dość, że jest tu trochę z górki, to jeszcze szerokie asfaltowe pobocze razem z przyległą doń, wysypaną żwirem zatoczką, aż się proszą, by się na nich zatrzymać. To chyba tu staje ten autobus, o którym mówili. Nic mi jednak po nim, nie jestem bowiem aż tak rozrzutny, by trwonić na bilet te 200 podarowanych mi koron, co to, to nie! Jeszcze się mogą przydać zaraz na pewno się coś złapie.
To "zaraz" trwa już dobrych 15 minut, w czasie których minęła mnie przynajmniej setka pojazdów, żaden jednak nie chciał się zatrzymać. Tymczasem kiedy tak tu sobie stoję, milion myśli przewija mi się przez głowę, a każda kolejna bardziej idiotyczna od poprzedniej - alkohol daje się we znaki. Jednak najważniejszą jest wciąż ta, by za wszelką ceną dostać się do Kristiansand. Tam czeka już na mnie Marcin z rozbitym gdzieś namiotem. Nie chciałbym utknąć tu na dzisiejszą noc.
Ktoś zwalnia! Zatrzymuje się tuż za mną.
- Do Kristiansand chciałem.
- Tak daleko niestety nie jadę, ale kawałek mogę podwieźć.
Przestało mnie już dziwić to, że ilekroć zagadnę tu kogoś po angielsku, to ta osoba od razu przestawia się na ten język, jak gdyby nigdy nic. Okazuje się, że mój kierowca to też autostopowicz, tyle że już w stanie spoczynku, chociaż nie dałbym mu więcej niż trzydzieści lat. "Wygoda, własny samochód" - tłumaczy. 
Robi się coraz ciemniej, słońce już zaszło, a lada chwila zapadnie zmrok. Muszę się spieszyć.
- Masz jeszcze jakieś 80 kilometrów przed sobą - mówi, pomagając mi wyciągnąć plecak z bagażnika - Powodzenia.
Nie ma więc chwili do stracenia. Biegnę szybko, by stanąć tuż za pobliską drogą wjazdową, z której od czasu do czasu jakiś samochód włącza się do ruchu. Zapadły niemal zupełne ciemności, ledwie mnie tu widać. Jeśli się ktoś za chwilę nie zatrzyma, będzie po mnie.
Dźwięk klaksonu. Odwracam się. Niebieski kabriolet bez dachu, taki sam, jaki można czasem obejrzeć na filmach, cofa w moją stronę. Z przodu dwóch młodych chłopaków.
- Powiedzcie, że jedziecie do Kristiansand - wołam, gdy stają obok mnie.
- Nie zupełnie, ale możemy cię tam podwieźć, nie ma problemu, wskakuj.
Mam ochotę położyć im się na masce ze szczęścia, albo krzyknąć głośno, podskoczyć, sam nie wiem - gotowi jednak pomyśleć, że coś wypiłem.
I w sumie wiele by się nie pomylili.

1 komentarz: