poniedziałek, 16 czerwca 2014

Dzień 15. Kabriolet

Południowa Norwegia, Sundebru. Czwartek, 24 lipca, godz. 21:30

Pierwszy raz w życiu jadę kabrioletem, niesamowite uczucie. Usadawiam się z tyłu, razem z bagażami na lśniącym, skórzanym siedzeniu, kładąc plecaki obok siebie z największa delikatnością, by niczego tu nie pobrudziły.
- Zasunąć dach? Nie będzie ci zimno? – pyta mnie młody chłopak kierujący tym cudeńkiem, gdy tylko ruszamy.
- Nie, nie trzeba, może być otwarty, jest w porządku.
Po kilku minutach jazdy trochę żałuję tych słów, bo jednak tu z tyłu faktycznie wieje, ale trudno, przynajmniej do reszty wytrzeźwieję dzięki tym podmuchom.

- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Z Polski? Poważnie? No to stary, mów zaraz, jak się tu znalazłeś?
Opowiadam im to i owo, obaj mają świetny angielski mimo swojego młodego wieku, a może dzięki niemu właśnie, dlatego bez trudu zawiązuje się między nami długa rozmowa. Są bardzo sympatyczni, szczególnie kierowca, niespełna siedemnastolatek, który ma w sobie coś takiego, że doprawdy trudno go nie lubić.
- A czemu akurat do Kristiansand?
- Bo jest tam teraz mój przyjaciel, z którym podróżuję, godzinę temu pisał mi smsa, że rozbił swój namiot gdzieś niedaleko centrum, zaraz za sklepem Spar. Tylko tyle wiem.
- Znam trochę to miasto, są tam co najmniej trzy Spary, jeśli nie więcej, ale chyba wiem, o który chodzi. Znajdziemy go.
Największe moje zdumienie budzi prędkość, z jaką się poruszamy. Jest już ciemno, droga jest niemal pusta, gładka jak szkło, za kierownicą sportowego kabrioletu młody chłopak, obok niego kolega, z tyłu jeszcze pasażer na gapę z biednej Polski, któremu można zaimponować, a tymczasem my jedziemy przepisowo, ani razu nie przekroczyliśmy 80 km/h. Własnym oczom nie wierzę. Wolę ich jednak o to nie pytać.
- Teraz podrzucimy mojego kumpla do domu, a potem prosto do Kristiansand.
Jesteśmy w Arendal. Wjeżdżamy na osiedle domków jednorodzinnych gdzieś na przedmieściach, zatrzymujemy się pod jedną z bram, żegnamy się z kolegą, a ja tymczasem przesiadam się do przodu, zajmując jego miejsce.
Dopiero teraz mogę z nim porozmawiać na spokojnie, w cztery oczy. Najbardziej ciekaw jestem tego, skąd ma tak drogi samochód, a jego odpowiedź jest dla mnie zaskoczeniem:
- Sam pracuję na swoje utrzymanie, samochód też sam spłacam, wynajmuję mieszkanie, jakoś sobie radzę.
- Właśnie widzę, no ale w takim razie czym się zajmujesz.
Jest jeszcze uczniem szkoły, odpowiednikiem polskiej zawodówki, no i pracuje w ramach praktyk przy budowie dróg i autostrad, montując przydrożne lampy.
- I starsza ci na to wszystko?
- No pewnie, dobrze nam płacą – odpowiada, wyraźnie zdziwiony moim pytaniem.
Mówię mu, że Polsce nie byłoby to możliwe, co więcej – u nas za takie praktyki zawodowe rzadko otrzymuje się jakiekolwiek pieniądze.
- Poza tym w moim kraju nie do pomyślenia byłoby, że siedemnastolatek mieszka sam, z dala od rodziców. Ale to akurat mi się podoba.
Zastanawiam się, jak to jest być częścią narodu, który ma wszystko, który o nic nie musi już walczyć, jak to jest urodzić się i wiedzieć, że nie grozi mi bieda, że i tak będę miał to, czego zapragnę, ja, moje dzieci i moje wnuki. To musi być dopiero nieszczęście.
Jesteśmy w Kristiansand i krążymy po całym mieście w poszukiwaniu tego marketu, za którym rozbił się Marcin. Dochodzi północ.
- Myślę, że to o ten sklep chodzi.
Parkujemy przy samym wejściu, jest cicho i ciemno, wokół żywej duszy. Zostawiam wszystkie bagaże w samochodzie i wspinam się na niewielką górkę za sklepem, mój dobrodziej czeka na mnie w samochodzie. Uzmysławiam sobie nagle, jak lekkomyślnie postępuję, zostawiając wszystkie swoje rzeczy i dokumenty tam na dole. Jeśli auta tam nie będzie, gdy wrócę, będę zgubiony.
I oto nagle widzę jakiś ciemny kształt przed sobą. To namiot, to na pewno namiot! Podchodzę bliżej, pod samo wejście. Marcin pewnie już śpi.
- Pssst, Marcin, to Ty?
- Pewnie, że ja, a któż by inny?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz