Południowa
Norwegia, Sundebru. Czwartek, 24 lipca, godz. 21:30
Pierwszy raz w
życiu jadę kabrioletem, niesamowite uczucie. Usadawiam się z tyłu, razem z
bagażami na lśniącym, skórzanym siedzeniu, kładąc plecaki obok siebie z
największa delikatnością, by niczego tu nie pobrudziły.
- Zasunąć dach?
Nie będzie ci zimno? – pyta mnie młody chłopak kierujący tym cudeńkiem, gdy
tylko ruszamy.
- Nie, nie
trzeba, może być otwarty, jest w porządku.
Po kilku minutach
jazdy trochę żałuję tych słów, bo jednak tu z tyłu faktycznie wieje, ale
trudno, przynajmniej do reszty wytrzeźwieję dzięki tym podmuchom.
- Skąd jesteś?
- Z Polski.
- Z Polski?
Poważnie? No to stary, mów zaraz, jak się tu znalazłeś?
Opowiadam im to i
owo, obaj mają świetny angielski mimo swojego młodego wieku, a może dzięki
niemu właśnie, dlatego bez trudu zawiązuje się między nami długa rozmowa. Są bardzo
sympatyczni, szczególnie kierowca, niespełna siedemnastolatek, który ma w sobie
coś takiego, że doprawdy trudno go nie lubić.
- A czemu akurat
do Kristiansand?
- Bo jest tam
teraz mój przyjaciel, z którym podróżuję, godzinę temu pisał mi smsa, że rozbił
swój namiot gdzieś niedaleko centrum, zaraz za sklepem Spar. Tylko tyle wiem.
- Znam trochę to
miasto, są tam co najmniej trzy Spary, jeśli nie więcej, ale chyba wiem, o
który chodzi. Znajdziemy go.
Największe moje
zdumienie budzi prędkość, z jaką się poruszamy. Jest już ciemno, droga jest
niemal pusta, gładka jak szkło, za kierownicą
sportowego kabrioletu młody chłopak, obok niego kolega, z tyłu
jeszcze pasażer na gapę z biednej Polski, któremu można zaimponować, a
tymczasem my jedziemy przepisowo, ani razu nie przekroczyliśmy 80 km/h. Własnym
oczom nie wierzę. Wolę ich jednak o to nie pytać.
- Teraz
podrzucimy mojego kumpla do domu, a potem prosto do Kristiansand.
Jesteśmy w
Arendal. Wjeżdżamy na osiedle domków jednorodzinnych gdzieś na przedmieściach,
zatrzymujemy się pod jedną z bram, żegnamy się z kolegą, a ja tymczasem
przesiadam się do przodu, zajmując jego miejsce.
Dopiero teraz
mogę z nim porozmawiać na spokojnie, w cztery oczy. Najbardziej ciekaw jestem
tego, skąd ma tak drogi samochód, a jego odpowiedź jest dla mnie zaskoczeniem:
- Sam pracuję na
swoje utrzymanie, samochód też sam spłacam, wynajmuję mieszkanie, jakoś sobie
radzę.
- Właśnie widzę,
no ale w takim razie czym się zajmujesz.
Jest jeszcze
uczniem szkoły, odpowiednikiem polskiej zawodówki, no i pracuje w ramach
praktyk przy budowie dróg i autostrad, montując przydrożne lampy.
- I starsza ci na
to wszystko?
- No pewnie,
dobrze nam płacą – odpowiada, wyraźnie zdziwiony moim pytaniem.
Mówię mu, że
Polsce nie byłoby to możliwe, co więcej – u nas za takie praktyki zawodowe
rzadko otrzymuje się jakiekolwiek pieniądze.
- Poza tym w moim
kraju nie do pomyślenia byłoby, że siedemnastolatek mieszka sam, z dala od
rodziców. Ale to akurat mi się podoba.
Zastanawiam się,
jak to jest być częścią narodu, który ma wszystko, który o nic nie musi już
walczyć, jak to jest urodzić się i wiedzieć, że nie grozi mi bieda, że i tak
będę miał to, czego zapragnę, ja, moje dzieci i moje wnuki. To musi być dopiero
nieszczęście.
Jesteśmy w
Kristiansand i krążymy po całym mieście w poszukiwaniu tego marketu, za którym
rozbił się Marcin. Dochodzi północ.
- Myślę, że to o ten
sklep chodzi.
Parkujemy przy
samym wejściu, jest cicho i ciemno, wokół żywej duszy. Zostawiam wszystkie
bagaże w samochodzie i wspinam się na niewielką górkę za sklepem, mój
dobrodziej czeka na mnie w samochodzie. Uzmysławiam sobie nagle, jak
lekkomyślnie postępuję, zostawiając wszystkie swoje rzeczy i dokumenty tam na
dole. Jeśli auta tam nie będzie, gdy wrócę, będę zgubiony.
I oto nagle widzę
jakiś ciemny kształt przed sobą. To namiot, to na pewno namiot! Podchodzę
bliżej, pod samo wejście. Marcin pewnie już śpi.
- Pssst, Marcin,
to Ty?
- Pewnie, że ja,
a któż by inny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz