Południowa Norwegia. Kristiansand. Niedziela,
27 lipca, godz. 2:20.
Budzi nas odgłos czyichś kroków. Ktoś tu jest.
Wstrzymuję oddech, żaden z nas ani drgnie. Słychać jakieś głosy, są bardzo
blisko. Serce łomocze mi w piersi jak oszalałe, gdy nagle przy wejściu do
namiotu pojawia się ludzki cień.
- Politi! - obwieszcza złowrogo i wydaje
niezrozumiały dla nas rozkaz po norwesku.
To policja! Już po nas! Rozsuwam w pośpiechu
zamek. Wpierw oślepia mnie światło wycelowanej we mnie latarki, chwilę później
z ciemności wyłania się twarz funkcjonariusza. Pada jakieś pytanie, od razu
jednak tłumaczę, że nie jesteśmy Norwegami i mówimy tylko po angielsku.
Wyjaśniam pokrótce. Słucha, przyglądając się
nam uważnie. Zerka ukradkiem na nasze rzeczy, na plecaki, śpiwory, porozrzucane
ubrania, na koniec prosi o okazanie dokumentów. Nieźle się wpakowaliśmy, nie ma
co. Kiedy dyktuje komuś przez krótkofalówkę nasze dane, pojawia się drugi
policjant:
- Wiecie, że nie możecie tutaj zostać. To
nielegalne.
- Jak to? - udajemy zdziwionych. W
rzeczywistości doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że nie powinno nas tu być
już od wczoraj. Wprawdzie w tym kraju wszędzie wolno się rozbijać, ale tylko na
jedną dobę, tymczasem my nocujemy w tym miejscu już trzeci dzień z rzędu.
Widocznie nie spodobało się to któremuś z okolicznych mieszkańców.
- Zaraz sobie stąd pójdziemy - zapewniamy z
największą pokorą.
Niczego tak się nie boję, jak mandatu. Nie
miałbym go po prostu z czego zapłacić. A poza tym nie chcę wchodzić w konflikt
z prawem, zwłaszcza tu, na obcej ziemi. Wydają się być mniej podejrzliwi niż na
początku, chyba wystarcza im to, że nie jesteśmy poszukiwani i mamy unijne
obywatelstwa. Wygląda więc na to, że nam się upiecze. Oddają dokumenty, jeszcze
raz nakazują przeprowadzkę i wreszcie odchodzą.
- Spadajmy stąd i to szybko - rzucam mocno
zdenerwowany.
- Powoli, nie ma się co spieszyć.
Podziwiam jego spokój, ja straciłem go przed
kilkoma minutami. Ciągle mi się wydaje, jakby mieli tu za moment wrócić, uznać,
że niby zbytnio się ociągamy z odejściem, a wtedy przestaną być dla nas tak
pobłażliwi. Może to i bez sensu, te moje obawy, ale o niczym innym teraz nie
marzę, jak tylko o wydostaniu się stąd i znalezieniu nowego lokum.
Najpierw ta kradzież, teraz cała ta sytuacja -
to nie było najlepsze miejsce. Kiedy więc namiot i nasze plecaki są już
spakowane, a my gotowi do drogi, kamień spada mi z serca. Nie bardzo wiedząc, w
którą stronę mamy pójść, kierujemy nasze kroki ku wschodnim przedmieściom.
Marcin zachowuje najwięcej zimnej krwi,
dlatego on teraz prowadzi i podejmuje decyzje. Ma większe doświadczenie i z
pewnością miewał podobne sytuacje w przeszłości. Przez chwilę znów robi się
nerwowo, gdy mija nas radiowóz, ale nawet nie zwalnia na nasz widok, jedzie
dalej jak gdyby nigdy nic.
Po dwudziestu minutach marszu znajdujemy
wreszcie to, czego szukaliśmy - wąskie zagłębienie terenu u stóp muru
okalającego osiedle mieszkalne, a w nim drzewa, krzewy i wysoka trawa. Miejsce
jest idealne, rozbijamy się.
Mój przyjaciel zasypia niemal od razu, ja nie potrafię,
ciągle myślę o tym, co się wydarzyło. Trochę się uspokoiłem, ale serce w piersiach
wciąż dudni, widać ono też nie może o tym tak szybko zapomnieć. Czemu aż tak się
przestraszyłem? Gdzie się podziała moja zimna krew? Te pytania wybrzmiewają w mojej
głowie aż do pierwszych promieni porannego słońca. Gdy zaczyna świtać, leżę już
pogrążony we śnie.
Cześć, świetna wyprawa, gratuluje pomysłu i wytrwałości. A może mógłbyś powiedzieć czy po Skandynawii można też w łatwy sposób podróżować rowerem. Zawsze chciałem w tamte rejony jechać, może się uda w niedalekiej przyszłości. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń