wtorek, 3 czerwca 2014

Dzień 12. W stronę Slependen

Południowa Norwegia. Oslo. Poniedziałek, 21 lipca. godz. 19:25

Zwiedzać będziemy jutro, teraz nie ma na to czasu. Robi się późno i dobrze by było już znaleźć miejsce, w którym będziemy mogli rozbić swój namiot. My zamiast tego od dobrych kilkunastu minut stoimy pod zadaszeniem jakiegoś sklepu, chroniąc się przed padającym deszczem. Lunęło tak nagle, że ledwie zdążyliśmy tu dobiec, to ta ciemna chmura, która wisiała nad miastem od dłuższego czasu. Powoli jednak przestaje i chyba za chwilę wreszcie stąd wyjdziemy.

Wpierw kręcimy się po okolicy w poszukiwaniu pewnego szczególnego przystanku. Tak się składa, że Marcin był tu przed rokiem razem z kilkoma znajomymi i aby wydostać się wówczas z zatłoczonego centrum na przedmieścia, używali najszybszego i najtańszego z możliwych środka lokomocji - bezpłatnego autobusu IKEI. I właśnie gdzieś tu w pobliżu powinno się znajdować stanowisko, z którego odjeżdżał.
- Pamiętam mniej więcej, jak wyglądała ta ulica, zaraz ją znajdziemy.
Gdy Marcin wypatruje, ja cieszę się nowym krajem i jego stolicą. Nawet nie przypuszczałem, że będzie aż tak nowoczesna, z mnóstwem wysokich budynków ze stali i szkła, pełna hałaśliwych samochodów i spieszących nie wiadomo dokąd ludzi. Inaczej wyobrażałem sobie to miasto.
Znajdujemy w końcu ten przystanek, ale pojawia się kolejny problem - Slependen czy Furuset? Okazuje się, że są dwa autobusy, a więc pewnie i dwie IKEE i nie wiemy, na którą się zdecydować. Ostatecznie wybieramy Slependen, bo kojarzy nam się ze spaniem.
Równe dwadzieścia minut, tyle trwa przejażdżka, po drodze żadnych postojów, dopiero pod samymi drzwiami sklepu, gdzieś na zachodnich rubieżach miasta - pod warunkiem, że to w ogóle jest jeszcze Oslo, bo coś mi się wydaje, że jednak nie jest. Wchodzimy do środka.
W markecie czeka na nas miła niespodzianka - hot dogi za jedyne 5 koron, a w cenę wliczony jest wielki kubek dowolnie wybranego przez siebie napoju i to razem z dolewką. Jak wynika z ogłoszeń, tylko dziś jest ta promocja, mamy więc niesamowite szczęście, bez dwóch zdań, zupełnie jakby ktoś to wymyślił specjalnie na nasz przyjazd. Już ja dobrze wiem, kto za tym stoi.
Najedzeni i napojeni do syta, idziemy rozejrzeć się za jakimś ustronnym miejscem, nie po to jednak, by załatwiać w nim swoje sprawy, ale by się w nim rozbić.
- Myślisz, że tu będzie dobrze?
 Wygląda, że tak. To zarośnięty drzewami i wysoką trawą niewielki wzgórek ziemi, oddalony od IKEI o nie więcej niż 300 metrów. Jest tak dobrze położony, że tu w górze w ogóle nas nie widać, zasłaniają nas jeszcze liście i gałęzie.
Jednak w pobliżu znajduje się osiedle domków jednorodzinnych i nie mamy pewności, czy ten teren nie należy do któregoś z mieszkańców. Nie jest co prawda ogrodzony, ale w tym kraju mało kto grodzi swoją własność. Jakby w odpowiedzi na nasze wątpliwości, z budynku położonego najbliżej wychodzi właśnie jakiś mężczyzna, a kiedy pytamy go, czyje jest to wszystko, uśmiecha się tylko i wzrusza ramionami. A więc postanowione - zostajemy!
Powoli nastaje zmierzch, zapada zmrok, a my siedzimy w przytulnym namiocie, przy świetle zawieszonej na sznurku latarki, dzieląc się, niczym wigilijnym opłatkiem, swoimi opowieściami. Ja mam nieco trudniejsze zadanie, właśnie kończy się dwunasty dzień mojej podróży i wiele zdążyło się przez ten czas wydarzyć, natomiast Marcin dopiero dziś rozpoczyna swoją wyprawę. Ale nie ma się co spieszyć, to wszak pierwsze godziny wspólnej tułaczki, na wszystko przyjdzie odpowiednia pora, tak jak teraz przyszła pora na sen.
I tak oto budzę się w Danii, a zasypiam w Norwegii. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz