Południowa Norwegia. Brennåsen. Poniedziałek,
28 lipca, godz. 21:12.
Robi się niebezpiecznie. Gdy tylko zaczynają
rozmawiać między sobą po norwesku, tak, bym nie mógł ich zrozumieć, od razu
staje się jasne, że coś knują. Z początku nie budzi to moich podejrzeń, ale gdy
na ich twarzach pojawiają się te chytre uśmieszki, przestaję mieć jakiekolwiek
wątpliwości. Czuję, że za chwilę wydarzy się coś złego.
Najgorsze jest to, że nie mam dokąd uciec. Nie
mogę tak po prostu otworzyć drzwi i wysiąść, bo przez cały czas mkniemy do
przodu i to z dość dużą prędkością. A nawet jeśli, to obaj są dobrze zbudowani
i umięśnieni - nie miałbym z nimi szans. Wygląda więc na to, że jestem w
pułapce, zdany na ich łaskę lub niełaskę i że wpakowałem się w niezłe tarapaty.
Z głównej trasy E-39, po której poruszamy się
przez cały czas, skręcamy nagle, nie wiedzieć czemu, w prawo, wjeżdżając na
jedną z lokalnych dróg.
- Do Mandal trzeba było prosto chyba, dlaczego
skręciliśmy? - pytam. Nie daję po sobie poznać, że się boję, by nie ułatwiać im
zabawy.
Nikt nie odpowiada. Dopiero, gdy zadaję to
samo pytanie po raz drugi, odzywa się ten, który siedzi za kółkiem:
- Tu będzie szybciej.
Tyle razy spoglądałem na swoją mapę, że znam
ją na pamięć i nie przypominam sobie, by miał tu być jakiś skrót. Zaczynam się
modlić, by nie stała mi się jakaś krzywda.
Robi się coraz bardziej ciemno, słońce chyli
się z wolna ku zachodowi a zatem szanse na dotarcie do Mandal na dzisiejszą
noc, do czekającego tam na mnie Marcina, są coraz mniejsze. Zakładając rzecz
jasna, że wyjdę z tej opresji cały i zdrowy.
Muszę działać i to prędko.
Nadarza się okazja, gdy po kilkunastu sekundach
pojawiają się pierwsze domostwa. Musimy na chwilę zwolnić przed przejściem dla
pieszych i wtedy mówię im otwarcie, że będę już wysiadał, a resztę trasy
pokonam pieszo. Z początku nie chcę na to przystać, odwodzą mnie, ale w końcu
zatrzymują samochód na zatoczce autobusowej.
Nie wysiadam od razu. Udaję zupełnie
spokojnego, chociaż serce bije mi w piersi jak oszalałe.
- To jak mówicie chłopaki, że cały czas prosto
mam iść, tak? - pytam się bezsensownie.
Wychodzę na zewnątrz jak gdyby nigdy nic,
wyciągam ze środka plecak, wsuwam tam jeszcze głowę, by im podziękować za
podwózkę, na koniec trzaskam drzwiami i obracając się ostentacyjnie na pięcie,
udaję się w kierunku dokładnie przeciwnym do tego, jaki mi wskazali – trochę im
tę zabawę zepsuję, niech wiedzą, że nie dałem się nabrać. Po kilku krokach
słyszę ich głośny śmiech wydobywający się z wnętrza pojazdu.
Skurwysyny!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz