Południowa
Norwegia, Sandefjord. Środa, 23 lipca godz. 20:46
Nie idzie to łapanie. Dwie godziny tu stoimy
na zmianę z Marcinem i jakoś nikt nie kwapi się, by nas stąd zabrać. Coś jest
nie tak, ale nie wiem co. Najpewniej miejsce, bo tu gdzie stoimy, przy
wyjeździe ze stacji, kierowcy mają aż trzy opcje do wyboru: albo pojadą na
Oslo, albo na Kristiansand, mogą też skręcić w lewo do miasta, do Sandefjord.
Kilku się już nawet zatrzymało i pytało, gdzie podrzucić, niestety wszyscy
jechali do Oslo, a my chcemy do Kristiansand.
Zbliża się wieczór, ruch powoli zanika.
- Marcinie, trzeba by się gdzieś rozbić, bo za
jakąś godzinę będzie ciemno.
- Gdzieś tu blisko najlepiej.
Do stacji przylega dość duży parking,
wypełniony w połowie zaparkowanymi ciężarówkami. Za parkingiem jest jeszcze
supermarket, o tej godzinie już zamknięty. Obok jest obszerny zagajnik, który z
wysokości stacji wygląda jak las, ja jednak wiem, że kilkadziesiąt metrów dalej
jest droga, na której ów zagajnik się kończy, ponieważ dziś rano tamtędy
szedłem.
Z początku planujemy rozbić namiot na
niewielkiej murawie przylegającej bezpośrednio do parkingu, tuż przy drzewach.
Rano obudzą nas wyjeżdżające ciężarówki i nie będzie trzeba daleko chodzić, by
pytać kierowców, dokąd jadą. I już kładziemy swoje bagaże w tamtym miejscu, już
mamy rozkładać namiot, gdy pojawia się nie wiadomo skąd jakiś facet. Na
pierwszy rzut oka ma około sześćdziesiątki, szczupły, wygląda na
wysportowanego, nosi niewielki plecak.
- Tu jest niebezpiecznie. Lepiej się tu nie
rozbijajcie. Nie wiecie nawet, jakie się tu towarzystwo kręci po zapadnięciu
zmroku.
Dziwny jest. Za spokojny, w ogóle się nie
uśmiecha i nawet nie pyta, skąd się tu wzięliśmy. Patrzę pytająco na Marcina.
Znów przypominam sobie to, co mówił mi ten Polak, który dziś rano podwoził mnie
na tę stacje: „Uważaj na pedałów. Dużo ich się tam kręci po nocach”.
- Co pan proponuje?
- Pokaże wam dużo lepsze miejsce. Chodźcie.
Ja z nim idę, Marcin zostaje. Przedzieramy się
przez ten zagajnik, znajdując co jakiś czas leżące na ściółce zużyte
prezerwatywy. Aż mi krew w żyłach mrozi. Zatrzymuje się nagle, spogląda za
ziemię, sprawdza butem podłoże. Po chwili rozmyśla się jednak i idziemy dalej.
Stajemy w końcu w miejscu, gdzie niewiele jest drzew, za to wiele różnych
krzewów, niektóre z cierniami. Ścieżka
kończy się kawałek dalej.
- Tutaj będziecie bezpieczni i na pewno lepiej
wam tu będzie, niż tam.
- Dużo lepiej – przytakuję - Dziękuję.
- Nie ma za co. Musimy troszczyć się o naszych
turystów.
Znika gdzieś między drzewami. Wracam do
Marcina.
- Tam jest lepsza miejscówka, pokazywał mi.
Możemy się tam przenieść.
- Ten facet sam wyglądał mi na jednego z tych,
o których opowiadał. Ja tam nigdzie nie idę. Na pewno nie tam, gdzie on
wskazał. Bylibyśmy zbyt łatwym kąskiem dla niego i jego bandy.
Że też we mnie nie wzbudził żadnych podejrzeń.
Marcin chyba ma rację. Od razu powinienem wyczuć, że coś jest z nim nie tak.
Chyba jestem zbyt ufny.
Postanawiamy nie rozbijać się ani tu, ani tam.
Po drugiej stronie ulicy jest drugi zagajnik, o wiele mniejszy, trudniej się w
nim schować, za to nieopodal są domostwa. Tam idziemy.
Nie możemy dojść do porozumienia. Marcin
obstaje przy tym, by rozbić się jak najbliżej drogi, by w razie czego było
gdzie uciec. Przez to jednak bylibyśmy doskonale widoczni i z szosy i ze
stacji. Moja propozycja jest taka, by umiejscowić się bardziej w głąb, bo gdyby
nas zaatakowali, to pewnie i tak zrobiliby na tyle skutecznie, byśmy nie mogli
im ani uciec ani nawet wezwać pomocy, a tak może by nas nie zauważyli.
Wybieramy kompromis – środek zagajnika.
Zapada zmrok. Siedzimy w namiocie, jemy
kolację śmiejąc się z całej tej sytuacji, żartujemy z romantycznej scenerii
miłosnej itp. Ale tak naprawdę nie jest nam do śmiechu, to tylko maska, która
ma zneutralizować nasz strach. Boimy się obydwaj, nawet trudno nam to przed
sobą ukryć. Wisi w powietrzu jakieś nieprzyjemne napięcie.
Na zewnątrz cisza, próbuję zasnąć, ale nie jestem
w stanie. Każdy najmniejszy trzask gałęzi przyspiesza oddech i bicie serca.
Czuwam i nasłuchuję, tak mija bezsenna godzina. W końcu zakładam słuchawki na
uszy, włączam radio, by zagłuszyć te niepokojące hałasy. Grają jazz i blues, kojący
głos Elly Fitzgerald utula mnie do snu.
Niech się dzieje, co chce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz