sobota, 7 czerwca 2014

Dzień 15. Rolf

Południowa Norwegia. Larvik. Czwartek, 24 lipca. Godzina 11:29

- Skąd pędzisz młody człowieku?
- Z daleka, aż z Polski mnie tu przywiało.
Nie robi to na nim najmniejszego wrażenia, ani przez moment, uśmiecha się tylko w tajemniczy dla siebie sposób, który zdaje się mówić: „Chłopcze, gdybyś ty wiedział, jak ja to dobrze znam...”. Już na pierwszy rzut oka przypomina kogoś, kto za młodu nie takie rzeczy wyczyniał.
- Dobrze, żeś tam dziś stał, bo już zacząłem podejrzewać, że autostop umarł.
- Umarł? Nie w moim kraju.
Dobrze nam się rozmawia. Nazywa się Rolf i jak sam mówi, też lubi sobie czasem gdzieś pojechać.
- Najczęściej do Afryki, zwłaszcza do Ghany, to mój ukochany kraj.
A jeszcze przed chwilą byłem dumny, że udało mi się przejechać taki kawał drogi. Widać, że facet z niejednego pieca jadł chleb, a kiedy opowiada, jak to całe życie chciał być wolny, jak marzył, by robić tylko to, na co ma ochotę i jak starał się korzystać z każdej nadarzającej się okazji, by przeżyć przygodę, to aż mnie coś ściska w gardle.
- Ale teraz, jak widzisz, dałem założyć sobie kajdanki i rozwożę po hurtowniach kaszki dla dzieci, a jak szef zadzwoni, to staję na baczność. Tak to już jest.
Nie bardzo wiem, co mam mu odpowiedzieć. Przybieram poważny, pełen bezradności wyraz twarzy i zastanawiam się nad tym, co powiedział. Trochę szkoda, że życie tak go…
  - Ale za dwa tygodnie znowu lecę do Ghany, a za rok się tam przeprowadzam! – wykrzykuje nagle, a potem chwyta za pokrętło od radia i nastawia je na cały regulator.
- Świetna piosenka! – wyjaśnia.

„My my, at Waterloo Napoleon did surrender...”

Rozbrzmiewa tak głośno, że niemal czuję, jak szyby w kabinie się trzęsą. Nie tylko radio rozbrzmiewa, ale kierowca zaczyna śpiewać razem z nim. Żałuję, że nie znam słów zwrotek, za to refren znam doskonale - otwieram okno na oścież i wystawiając na zewnątrz głowę, krzyczę wniebogłosy:

"Waterloo! I was defeated, you won the war!"

Ile tylko starcza mi sił w płucach:

"Waterloo! Promise to love you for ever more!"

Dołącza się mój współtowarzysz:

"Waterloo! Couldn't escape if I wanted to!"

Śpiewamy już obaj, jeśli można to w ogóle nazwać śpiewem, brzmi to raczej jak szalony okrzyk radości. I tak jedziemy uniesieni muzyką, napełnieni przecudną melodią, mijając  krajobrazy, których moje oko nigdy dotąd nie oglądało – nieprawdopodobnie piękne fiordy, z błękitną wodą połyskującą na słońcu, wszędzie wokół nagie, majestatyczne skały, soczysta zieleń traw, niebo bezchmurne. To jedna z najwspanialszych chwil w moim życiu, a na pewno najwspanialsza chwila w całej dotychczasowej podróży.
Ledwie kończy się „Waterloo”, wyczekujemy w milczeniu na kolejny utwór. Pierwsze znajome takty i w końcu te doskonale znane słowa:

„Aruba, Jamaica ooo I wanna take ya...”

- Ooooouuuuuhhhuuuu!!! – w tym samym momencie wyrywa nam się obojgu z gardeł, niczym żołnierski okrzyk bojowy przed wielką bitwą.
Co za dzień!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz