Południowa Norwegia. Larvik. Czwartek, 24
lipca. Godzina 11:29
- Skąd pędzisz młody człowieku?
- Z daleka, aż z Polski mnie tu przywiało.
Nie robi to na nim najmniejszego wrażenia, ani przez moment, uśmiecha
się tylko w tajemniczy dla siebie sposób, który zdaje się mówić: „Chłopcze, gdybyś ty wiedział, jak ja to dobrze
znam...”. Już na pierwszy rzut oka przypomina kogoś, kto za młodu nie takie
rzeczy wyczyniał.
- Dobrze, żeś tam dziś stał, bo już zacząłem
podejrzewać, że autostop umarł.
- Umarł? Nie w moim kraju.
Dobrze nam się rozmawia. Nazywa się Rolf i jak
sam mówi, też lubi sobie czasem gdzieś pojechać.
- Najczęściej do Afryki, zwłaszcza do Ghany,
to mój ukochany kraj.
A jeszcze przed chwilą byłem dumny, że udało
mi się przejechać taki kawał drogi. Widać, że facet z niejednego pieca jadł
chleb, a kiedy opowiada, jak to całe życie chciał być wolny, jak marzył, by
robić tylko to, na co ma ochotę i jak starał się korzystać z
każdej nadarzającej się okazji, by przeżyć przygodę, to aż mnie coś ściska w
gardle.
- Ale teraz, jak widzisz, dałem założyć sobie
kajdanki i rozwożę po hurtowniach kaszki dla dzieci, a jak szef
zadzwoni, to staję na baczność. Tak to już jest.
Nie bardzo wiem, co mam mu odpowiedzieć.
Przybieram poważny, pełen bezradności wyraz twarzy i zastanawiam się nad tym,
co powiedział. Trochę szkoda, że życie tak go…
- Ale
za dwa tygodnie znowu lecę do Ghany, a za rok się tam przeprowadzam! – wykrzykuje
nagle, a potem chwyta za pokrętło od radia i nastawia je na
cały regulator.
- Świetna piosenka! – wyjaśnia.
„My my, at
Waterloo Napoleon did surrender...”
Rozbrzmiewa tak głośno, że niemal czuję, jak
szyby w kabinie się trzęsą. Nie tylko radio rozbrzmiewa, ale kierowca zaczyna
śpiewać razem z nim. Żałuję, że nie znam słów zwrotek, za to refren znam doskonale
- otwieram okno na oścież i wystawiając na zewnątrz głowę, krzyczę wniebogłosy:
"Waterloo! I
was defeated, you won the war!"
Ile tylko starcza mi sił w płucach:
"Waterloo!
Promise to love you for ever more!"
Dołącza się mój współtowarzysz:
"Waterloo!
Couldn't escape if I wanted to!"
Śpiewamy już obaj, jeśli można to w ogóle
nazwać śpiewem, brzmi to raczej jak szalony okrzyk radości. I tak jedziemy
uniesieni muzyką, napełnieni przecudną melodią, mijając krajobrazy, których moje oko nigdy dotąd nie
oglądało – nieprawdopodobnie piękne fiordy, z błękitną wodą połyskującą na
słońcu, wszędzie wokół nagie, majestatyczne skały, soczysta zieleń traw, niebo
bezchmurne. To jedna z najwspanialszych chwil w moim życiu, a na pewno
najwspanialsza chwila w całej dotychczasowej podróży.
Ledwie kończy się „Waterloo”, wyczekujemy w milczeniu
na kolejny utwór. Pierwsze znajome takty i w końcu te doskonale znane słowa:
„Aruba, Jamaica
ooo I wanna take ya...”
- Ooooouuuuuhhhuuuu!!! – w tym samym momencie
wyrywa nam się obojgu z gardeł, niczym żołnierski okrzyk bojowy przed wielką bitwą.
Co za dzień!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz