Północna Dania. Frederikshavn. Poniedziałek, 21 lipca. godz. 9:12
Statek jest po prostu wspaniały. Każdy pokład, a jest ich kilka,
poza swoją przestronnością, zachwyca doskonałym wykończeniem wnętrz -
wyścielający podłogę i schody miękki, niebieski dywan, fantazyjnie zdobione
sufity, ściany w kolorze drewna dębowego, gustowne lustra, balustrady imitujące
złoto i srebro - jednym słowem pływający pięciogwiazdkowy hotel, zadbano
dosłownie o każdy szczegół. Aż nie mogę się nadziwić temu wszystkiemu, czuję
się trochę jak na Titanicu.
Pasażerowie krzątają się w poszukiwaniu swoich kajut, ja zaś, nie
bardzo wiedząc, co mam ze sobą zrobić, wchodzę na coraz to wyższe pokłady, w
nadziei, że w końcu znajdę wyjście na ten zewnętrzny, by móc przypatrzeć się po
raz ostatni duńskiej ziemi.
Gdy już stoję oparty o barierkę i macham ręką na pożegnanie temu
miastu, wracają nagle wszystkie wspomnienia, a mam co wspominać, tak wiele
dobrego mnie tu spotkało. Niemal tydzień
spędziłem w tym pięknym mieście, które zdążyłem doskonale poznać, które
zdążyłem pokochać, do którego zdążyłem się przywiązać i z którym mimo wszystko
żal się trochę rozstawać.
Willy, pani Christine,
Przemek z Martą, Ole, starszy pan z nadbrzeża - to dzięki nim nie czułem się
samotny, miałem gdzie się podziać, z kim porozmawiać, dali mi jeść i pić,
dlatego teraz zabieram ich z sobą w podróż, będą mi towarzyszyć już w dalszej
tułaczce, schowani w moim sercu i na kartach mojego dzienniczka. Nigdy o nich
nie zapomnę.
Odchodzę stamtąd dopiero wówczas, gdy miasto wpierw przemienia się
w niewielki punkcik na dalekim horyzoncie, a potem rozpływa się w morskich
odmętach. Żegnaj Frederikshavn, dla mnie już na zawsze Frederiks-heaven.
Kiedy tak patrzę na to wszystko, wprost nie mogę uwierzyć, ile mam
szczęścia. Świeci słońce, jest ciepło, niemal bezwietrznie, wręcz wymarzona
pogoda na rejs, a ja tymczasem stąpam po pokładzie największego i
najpiękniejszego promu, jaki widziałem i to nie jako gapowicz, ale jako
pełnoprawny jego pasażer, mogący w pełni korzystać z jego dobrodziejstw. A tych
jest tu bez liku – bar szybkiej obsługi, dwie restauracje, pub, kręgielnie,
kilka tarasów widokowych, place zabaw dla dzieci, piękne ubikacje, mnóstwo
wygodnych sof i foteli – no po prostu świątynia przepychu i luksusu.
Najbardziej podobają mi się te wygodne sofy, zwłaszcza te przy
oknach, z dobrym widokiem na morze. Mógłbym tu siedzieć cały dzień, takie są
wygodne. Obok jest niewielki stolik ,na którym rozkładam wszystkie notatki z
dotychczasowej podróży, postanawiam bowiem uporządkować je wszystkie i
uzupełnić, korzystając z mnóstwa wolnego czasu, jaki teraz mam. Piszę, co
następuje:
„Po wczorajszym dwugodzinnym marszu,
dziś jestem tak zmęczony, że nawet nie mogę przyzwoicie wypocząć. Co prawda mam
jeszcze sześć godzin nicnierobienia, nie jest to jednak przyjemna perspektywa,
gdy tak łatwo zapadam w stan uśpienia, nie mogę się na niczym skupić, a gdy już
usiądę i zamyślę się na moment, to od razu zasypiam. Chciałbym częściej miewać
takie problemy!
Tu, gdzie teraz jestem, z głośników
wciąż wydobywa się muzyka lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, same hity,
aż miło nadstawić ucha: „There is a house in New Orleans…” Sześć długich
godzin, tak wiele czasu, by porządkować jakoś te wszystkie wspomnienia, kuć
żelazo póki gorące. Trzeba spróbować…”
Ale niewiele udaje mi się napisać, ledwie kilka akapitów, po
których robię się tak senny, że muszę znów wyjść na górny pokład i zażyć tam
trochę świeżego powietrza.
Mija kolejna godzina, a potem następna i jeszcze następna, a ja
niemal cały ten czas spędzam na zewnątrz, bo tylko tu czuję się w miarę
przytomny, siedząc i gapiąc się w błękitną, połyskującą w słońcu gładką taflę
wody. Jest mi tu dobrze, a jednak już chciałbym być na lądzie, nie lubię takiej
bezczynności i co chwila spoglądam na zegarek w telefonie.
Jednak nie dla mnie te tytaniki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz