Północna Dania. Frederikshavn. Sobota, 19
lipca, godz. 22:03
Zawieszony na ścianie zegar pozbawiony
wskazówki sekundowej, sprawia wrażenie niesprawnego, a może to czas się
zatrzymał, stanął w miejscu na dobre.
Już kilka minut wpatruję się w tę jego
bladoniebieską tarczę, rozpostarty wygodnie na dworcowej ławie. Myślę o tym,
jak ta dzisiejsza doba się skończy. Nigdy nie spałem na dworcu i trochę się
przed tym wzdragam. Sam nie wiem dlaczego, przecież tylu ludzi spędza tu każdą
noc. Ale spokój, który jeszcze przed paroma godzinami towarzyszył mi podczas
wędrówki po mokrych od deszczu tutejszych ulicach, teraz nagle mnie opuścił,
niewiele z niego pozostało. Tylko tyle, by nie zwariować.
Jeszcze ten Ole. Przestałem mu ufać. Z
początku wydawał się być niedostępny, gburowaty, ale mimo wszystko uczciwy. Ale
teraz źle mu z oczu patrzy. A może to ja przesadzam, sam już nie wiem. Jego
wiecznie pijany przyjaciel z Grenlandii budzi się co pewien czas, czy raczej
odzyskuje przytomność, otwiera oczy, spogląda z niedowierzaniem wokół siebie,
wyciąga nie wiadomo skąd otwartą butelkę piwa, wypija wygazowane resztki z jej
wnętrza, a potem jak gdyby nigdy nic kładzie się z powrotem na ławce i zasypia.
Trzeźwego go jeszcze nie widziałem, chociaż widuję go od kilku dni. Dziwak i
pijaczyna jakich mało, ale za to niegroźny. Jego się nie obawiam.
22:21. Za dwadzieścia minut odjedzie stąd
ostatni pociąg, widać już pierwszych oczekujących. Starszy pan w popielatym
płaszczu, który wygląda, jak gdyby do pełni szczęścia brakowało mu tylko
kapelusza; młoda matka z siedmioletnim dzieckiem o oczach tak dużych i
okrągłych, jak srebrna duńska korona z dziurką w środku; dwójka młodych ludzi z
małymi plecakami podróżnymi, chłopak ma bardzo mądre spojrzenie a dziewczyna
zawieszony na piersiach aparat fotograficzny z wielkim obiektywem. I kilku innych.
Wszyscy stoją tu w hallu, nikt nie wchodzi do
poczekalni. Na jednej z ławek śpi tam już pewien bezdomny, którego wcześniej
widziałem tylko raz, ale wydał mi się bardzo miły i mimo że podarował mi tylko
jedno spojrzenie, nic więcej, ja go polubiłem i uznałem za sympatycznego
faceta. Trochę to przykre, że ludzie tam nie wchodzą przez wzgląd na niego. Nie
wygląda przecież najgorzej. Tylko ta długa broda... I ubóstwo w oczach. „Będę
spał obok niego dziś” - postanawiam.
Mijają kolejne minuty, w których oswajam się z
myślą tego, co ma nastąpić. Okraść mnie nie mogą, bo ja nic nie mam: ledwie 180
koron, nie więcej, trochę ubrań, karimata, śpiwór, latarka, Pismo Święte,
szczoteczka do zębów, parę jednorazowych maszynek do golenia i niewiele
ponadto. Dokumenty włożę do śpiwora. A krzywdy zrobić nie mogą, bo to bez
sensu.
22.33. Zdało mi się, że ta dziewczyna z
aparatem zrobiła mi zdjęcie, gdy nie patrzyłem. Wyciąga obiektyw i celuje nim
to tu, to tam, nie wiedzieć czemu. Podchodzi do niej chłopak i spoglądając na
mnie i na moich towarzyszy mówi do niej, ściszając tylko delikatnie głos: „Zrób
im fotkę”. I ona zrobiła. Musiałem wyjść na niej dość paskudnie, z miną lekko
oszołomioną, a taki w istocie byłem przez ten ułamek sekundy, po usłyszeniu
tych trzech słów.
To trochę jak usłyszeć swoje imię w miejscu, w
którym nigdy byśmy się nie spodziewali spotkać kogoś znajomego, to też trochę
tak, jakbyśmy spoglądali na obcą osobę, która jest pewna, że gdzieś już nas
widziała, a my sobie nie możemy przypomnieć, skąd ją znamy. Bo i ja nie mogłem
z początku dojść znaczenia tych trzech słów, po tylu dniach obcowania niemal
wyłącznie z językiem Anglosasów.
Wstaję, zbliżam się do nich na odległość
trzech kroków. Odwróceni bokiem, nie zwracają na mnie uwagi. Podchodzę jeszcze bliżej,
wtedy dopiero mnie zauważają, spoglądają w skupieniu do chwili, gdy ich uszu
dobiega jedno tylko słowo z moich ust: „Polacy!”.
Radości i wspólnej wymiany uśmiechów nie ma
końca. Przedstawiają mi się: on nazywa się Przemek, ona Marta. Z miejsca zasypują
mnie gradem pytań. Opowiadam tylko na kilka z nich, bo na resztę nie starcza
czasu. Za chwilę mają pociąg, a jeszcze nie zdążyli kupić biletów.
- Gdzie będziesz spał? W mieście? - pyta
Przemo (tak każe się do siebie zwracać)
- Niezupełnie – odpowiadam. Tamten facet o
ponurym spojrzeniu i z kilkudniowym zarostem (wskazuję go palcem) zaproponował
mi nocleg tutaj, na dworcu. Mówi, że tu jest ciepło, policja nie zagląda i nic na głowę nie skapnie.
- Odradzałbym ci spanie w tym
miejscu.
Gdybym tylko miał inne wyjście. Rozmawiamy
jeszcze chwilę, a potem oni biegną na peron, na który podjechał już ich pociąg,
by kupić tam bilet w automacie.
Poprawiają mi humor. Aż nie mogę uwierzyć, że
w tak dziwnych okolicznościach udaje mi się spotkać Polaków. Ole siedzi
zaciekawiony. Widać, że przyglądał się całej scenie. Siadam obok niego:
- Moi rodacy. Mieszkają tu gdzieś niedaleko.
Wracają teraz do domu.
Wlepia we mnie przekrwione oczy, trochę
serdeczne, a trochę smutne. Ja zaś swoje oczy wlepiam ponownie w tarczę
dworcowego zegara. 22:42...
Nagle zza drzwi przybiega Przemo, łapie mój
mały plecak i woła do mnie:
- Szybko, bo pociąg zaraz odjeżdża. Kupiliśmy
ci bilet, jedziesz z nami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz