poniedziałek, 19 maja 2014

Dzień 10. Dworzec

Północna Dania. Frederikshavn. Sobota, 19 lipca, godz. 22:03

Zawieszony na ścianie zegar pozbawiony wskazówki sekundowej, sprawia wrażenie niesprawnego, a może to czas się zatrzymał, stanął w miejscu na dobre.
Już kilka minut wpatruję się w tę jego bladoniebieską tarczę, rozpostarty wygodnie na dworcowej ławie. Myślę o tym, jak ta dzisiejsza doba się skończy. Nigdy nie spałem na dworcu i trochę się przed tym wzdragam. Sam nie wiem dlaczego, przecież tylu ludzi spędza tu każdą noc. Ale spokój, który jeszcze przed paroma godzinami towarzyszył mi podczas wędrówki po mokrych od deszczu tutejszych ulicach, teraz nagle mnie opuścił, niewiele z niego pozostało. Tylko tyle, by nie zwariować.
Jeszcze ten Ole. Przestałem mu ufać. Z początku wydawał się być niedostępny, gburowaty, ale mimo wszystko uczciwy. Ale teraz źle mu z oczu patrzy. A może to ja przesadzam, sam już nie wiem. Jego wiecznie pijany przyjaciel z Grenlandii budzi się co pewien czas, czy raczej odzyskuje przytomność, otwiera oczy, spogląda z niedowierzaniem wokół siebie, wyciąga nie wiadomo skąd otwartą butelkę piwa, wypija wygazowane resztki z jej wnętrza, a potem jak gdyby nigdy nic kładzie się z powrotem na ławce i zasypia. Trzeźwego go jeszcze nie widziałem, chociaż widuję go od kilku dni. Dziwak i pijaczyna jakich mało, ale za to niegroźny. Jego się nie obawiam.
22:21. Za dwadzieścia minut odjedzie stąd ostatni pociąg, widać już pierwszych oczekujących. Starszy pan w popielatym płaszczu, który wygląda, jak gdyby do pełni szczęścia brakowało mu tylko kapelusza; młoda matka z siedmioletnim dzieckiem o oczach tak dużych i okrągłych, jak srebrna duńska korona z dziurką w środku; dwójka młodych ludzi z małymi plecakami podróżnymi, chłopak ma bardzo mądre spojrzenie a dziewczyna zawieszony na piersiach aparat fotograficzny z wielkim obiektywem. I kilku innych.
Wszyscy stoją tu w hallu, nikt nie wchodzi do poczekalni. Na jednej z ławek śpi tam już pewien bezdomny, którego wcześniej widziałem tylko raz, ale wydał mi się bardzo miły i mimo że podarował mi tylko jedno spojrzenie, nic więcej, ja go polubiłem i uznałem za sympatycznego faceta. Trochę to przykre, że ludzie tam nie wchodzą przez wzgląd na niego. Nie wygląda przecież najgorzej. Tylko ta długa broda... I ubóstwo w oczach. „Będę spał obok niego dziś” - postanawiam.
Mijają kolejne minuty, w których oswajam się z myślą tego, co ma nastąpić. Okraść mnie nie mogą, bo ja nic nie mam: ledwie 180 koron, nie więcej, trochę ubrań, karimata, śpiwór, latarka, Pismo Święte, szczoteczka do zębów, parę jednorazowych maszynek do golenia i niewiele ponadto. Dokumenty włożę do śpiwora. A krzywdy zrobić nie mogą, bo to bez sensu.
22.33. Zdało mi się, że ta dziewczyna z aparatem zrobiła mi zdjęcie, gdy nie patrzyłem. Wyciąga obiektyw i celuje nim to tu, to tam, nie wiedzieć czemu. Podchodzi do niej chłopak i spoglądając na mnie i na moich towarzyszy mówi do niej, ściszając tylko delikatnie głos: „Zrób im fotkę”. I ona zrobiła. Musiałem wyjść na niej dość paskudnie, z miną lekko oszołomioną, a taki w istocie byłem przez ten ułamek sekundy, po usłyszeniu tych trzech słów.
To trochę jak usłyszeć swoje imię w miejscu, w którym nigdy byśmy się nie spodziewali spotkać kogoś znajomego, to też trochę tak, jakbyśmy spoglądali na obcą osobę, która jest pewna, że gdzieś już nas widziała, a my sobie nie możemy przypomnieć, skąd ją znamy. Bo i ja nie mogłem z początku dojść znaczenia tych trzech słów, po tylu dniach obcowania niemal wyłącznie z językiem Anglosasów.
Wstaję, zbliżam się do nich na odległość trzech kroków. Odwróceni bokiem, nie zwracają na mnie uwagi. Podchodzę jeszcze bliżej, wtedy dopiero mnie zauważają, spoglądają w skupieniu do chwili, gdy ich uszu dobiega jedno tylko słowo z moich ust: „Polacy!”.
Radości i wspólnej wymiany uśmiechów nie ma końca. Przedstawiają mi się: on nazywa się Przemek, ona Marta. Z miejsca zasypują mnie gradem pytań. Opowiadam tylko na kilka z nich, bo na resztę nie starcza czasu. Za chwilę mają pociąg, a jeszcze nie zdążyli kupić biletów.
- Gdzie będziesz spał? W mieście? - pyta Przemo (tak każe się do siebie zwracać)
- Niezupełnie – odpowiadam. Tamten facet o ponurym spojrzeniu i z kilkudniowym zarostem (wskazuję go palcem) zaproponował mi nocleg tutaj, na dworcu. Mówi, że tu jest ciepło, policja  nie zagląda i nic na głowę nie skapnie.
- Odradzałbym ci spanie w tym miejscu.
Gdybym tylko miał inne wyjście. Rozmawiamy jeszcze chwilę, a potem oni biegną na peron, na który podjechał już ich pociąg, by kupić tam bilet w automacie.
Poprawiają mi humor. Aż nie mogę uwierzyć, że w tak dziwnych okolicznościach udaje mi się spotkać Polaków. Ole siedzi zaciekawiony. Widać, że przyglądał się całej scenie. Siadam obok niego:
- Moi rodacy. Mieszkają tu gdzieś niedaleko. Wracają teraz do domu.
Wlepia we mnie przekrwione oczy, trochę serdeczne, a trochę smutne. Ja zaś swoje oczy wlepiam ponownie w tarczę dworcowego zegara. 22:42...
Nagle zza drzwi przybiega Przemo, łapie mój mały plecak i woła do mnie:
- Szybko, bo pociąg zaraz odjeżdża. Kupiliśmy ci bilet, jedziesz z nami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz