Południowa Polska. Katowice. Czwartek, 10
lipca, godz. 7:36
Nie bardzo wiem, jak mam się za to zabrać.
Najdogodniej byłoby chyba stanąć na wyjeździe ze stacji, ale jakoś trudno jest
mi się na to zdecydować, dlatego zostaję na swoim miejscu, przy wejściu do
sklepu i obserwuję kręcących się wszędzie kierowców. Z początku nie mam
śmiałości odezwać się do któregokolwiek z nich, nie lubię tak się kogoś prosić,
jakoś dziwnie się wtedy czuję. Ale trzeba się w końcu przemóc, inaczej nigdy
nie posunę się naprzód.
Okazja nadarza się lada moment.
- Przepraszam pana, nie jedzie pan
może w kierunku Wrocławia?
- Tak, jadę, do Opola - odpowiada niepewnie.
To młody, trzydziestokilkuletni
przedstawiciel handlowy, a przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy spoglądam na
jego białą koszulę z krawatem.
- Mógłbym się z panem zabrać,
chociaż kawałek?
Nic nie mówi, kiwa tylko głową i daje znak,
bym wsiadał. Sprawia wrażenie bardzo przestraszonego, a ja czuję się tak,
jakbym postawił go pod ścianą, nie pozostawiając żadnej drogi ucieczki.
Pierwszych kilka minut jedziemy w milczeniu, ale w takim milczeniu, które
wyraźnie krępuje.
- Miałem szczęście, że mnie pan stamtąd tak szybko zabrał, trochę mi się spieszy.
- Miałem szczęście, że mnie pan stamtąd tak szybko zabrał, trochę mi się spieszy.
- A daleko pan jedzie?
- Oj daleko...
W końcu rozmowa zaczyna się kleić. Mam jednak
wyrzuty sumienia, on naprawdę się mnie boi, jąka się niemiłosiernie i trudno
powiedzieć, czy to jego wada wrodzona, czy też zdarza się to u niego tylko w
sytuacjach stresowych. Gdybym wiedział wcześniej, że tak będzie, nie
poprosiłbym go o podwózkę.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy
zatrzymujemy się na przyautostradowym parkingu i tam żegnam się
z moim kierowcą, który będzie skręcał na najbliższym zjeździe. Biedak,
pewnie czuje teraz wielką ulgę.
Rozglądam się wokół. Stoi tu kilka
ciężarówek, pięć, może sześć. Podchodzę do tej, przy której kręci się jakiś
straszy facet.
- Nie jedzie pan może na Wrocław, albo
jeszcze lepiej - na Jelenią Górę.
- Do Jeleniej nie jadę, ale za Wrocław zabrać
mogę. Ładuj plecak i za jakieś piętnaście minut ruszamy, bo muszę tu jeszcze
pauzę wykręcić.
Jest to typowy podstarzały już nieco kierowca
ciężarówki, który zęby zjadł w tym zawodzie, a więc najlepszy kompan, jakiego
tylko można sobie wyobrazić. Łysy jak kolano, obcisła koszula bez rękawów
odsłania wielki tatuaż na bicepsie, przyciemnione okulary i ten błysk w oku.
Ruszamy.
Moja opowieść nie robi na nim większego
wrażenia.
- Wiozłem już tylu młodych ludzi ze sobą, od
Hiszpanii aż po Grecję, zresztą teraz też jadę do Hiszpanii, możesz się ze mną
zabrać, jeśli chcesz, fajnie się gada.
Muszę niestety odmówić. Ale rzeczywiście
dobrze się rozmawia. Zwierza mi się, że wszędzie z sobą wozi gitarę elektryczną
razem z piecykiem i gdy tylko ma trochę więcej czasu na postojach, grywa na niej
od czasu do czasu. Prawdziwy rokendrolowiec. Gdy zaczyna się dyskusja na temat
polskiej muzyki, nie przebiera w słowach:
- Te wszystkie zespoły rockowe to albo się
zeszmaciły, albo sprzedały, taką komerchę zaczęły robić i wiochę, że aż wstyd
tego słuchać.
Tu zaczyna wyliczać po kolei, o które zespoły
mu chodzi, zatrzymując się na moment przy każdym z nich po to tylko, aby
obrzucić go kilkoma siarczystymi przekleństwami.
- Ale jest jeden, który trzyma dobrą formę od
lat, całą resztę postawiłbym pod ściana i powystrzelał jak kaczki.
- Tylko jeden? Kogo ma pan na myśli?
- Jak to kogo? Bajm, ma się rozumieć!
zakończenie świetne! :D
OdpowiedzUsuń