niedziela, 23 marca 2014

Dzień 1. Autostrada

Południowa Polska. Katowice. Czwartek, 10 lipca, godz. 7:36

Nie bardzo wiem, jak mam się za to zabrać. Najdogodniej byłoby chyba stanąć na wyjeździe ze stacji, ale jakoś trudno jest mi się na to zdecydować, dlatego zostaję na swoim miejscu, przy wejściu do sklepu i obserwuję kręcących się wszędzie kierowców. Z początku nie mam śmiałości odezwać się do któregokolwiek z nich, nie lubię tak się kogoś prosić, jakoś dziwnie się wtedy czuję. Ale trzeba się w końcu przemóc, inaczej nigdy nie posunę się naprzód.
Okazja nadarza się lada moment.
Przepraszam pana, nie jedzie pan może w kierunku Wrocławia?
- Tak, jadę, do Opola - odpowiada niepewnie.
To młody, trzydziestokilkuletni przedstawiciel handlowy, a przynajmniej tak mi się wydaje, kiedy spoglądam na jego białą koszulę z krawatem.
- Mógłbym się z panem zabrać, chociaż kawałek?
Nic nie mówi, kiwa tylko głową i daje znak, bym wsiadał. Sprawia wrażenie bardzo przestraszonego, a ja czuję się tak, jakbym postawił go pod ścianą, nie pozostawiając żadnej drogi ucieczki. Pierwszych kilka minut jedziemy w milczeniu, ale w takim milczeniu, które wyraźnie krępuje.
            - Miałem szczęście, że mnie pan stamtąd tak szybko zabrał, trochę mi się spieszy.
- A daleko pan jedzie?
- Oj daleko...
W końcu rozmowa zaczyna się kleić. Mam jednak wyrzuty sumienia, on naprawdę się mnie boi, jąka się niemiłosiernie i trudno powiedzieć, czy to jego wada wrodzona, czy też zdarza się to u niego tylko w sytuacjach stresowych. Gdybym wiedział wcześniej, że tak będzie, nie poprosiłbym go o podwózkę.
Po kilkudziesięciu minutach jazdy zatrzymujemy się na przyautostradowym parkingu i tam żegnam się z moim kierowcą, który będzie skręcał na najbliższym zjeździe. Biedak, pewnie czuje teraz wielką ulgę.
Rozglądam się wokół. Stoi tu kilka ciężarówek, pięć, może sześć. Podchodzę do tej, przy której kręci się jakiś straszy facet.
- Nie jedzie pan może na Wrocław, albo jeszcze lepiej - na Jelenią Górę.
- Do Jeleniej nie jadę, ale za Wrocław zabrać mogę. Ładuj plecak i za jakieś piętnaście minut ruszamy, bo muszę tu jeszcze pauzę wykręcić.
Jest to typowy podstarzały już nieco kierowca ciężarówki, który zęby zjadł w tym zawodzie, a więc najlepszy kompan, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Łysy jak kolano, obcisła koszula bez rękawów odsłania wielki tatuaż na bicepsie, przyciemnione okulary i ten błysk w oku. Ruszamy.
Moja opowieść nie robi na nim większego wrażenia.
- Wiozłem już tylu młodych ludzi ze sobą, od Hiszpanii aż po Grecję, zresztą teraz też jadę do Hiszpanii, możesz się ze mną zabrać, jeśli chcesz, fajnie się gada.
Muszę niestety odmówić. Ale rzeczywiście dobrze się rozmawia. Zwierza mi się, że wszędzie z sobą wozi gitarę elektryczną razem z piecykiem i gdy tylko ma trochę więcej czasu na postojach, grywa na niej od czasu do czasu. Prawdziwy rokendrolowiec. Gdy zaczyna się dyskusja na temat polskiej muzyki, nie przebiera w słowach:
- Te wszystkie zespoły rockowe to albo się zeszmaciły, albo sprzedały, taką komerchę zaczęły robić i wiochę, że aż wstyd tego słuchać.
Tu zaczyna wyliczać po kolei, o które zespoły mu chodzi, zatrzymując się na moment przy każdym z nich po to tylko, aby obrzucić go kilkoma siarczystymi przekleństwami.
- Ale jest jeden, który trzyma dobrą formę od lat, całą resztę postawiłbym pod ściana i powystrzelał jak kaczki.
- Tylko jeden? Kogo ma pan na myśli?
- Jak to kogo? Bajm, ma się rozumieć!

1 komentarz: