Południowa Polska. Tychy. Czwartek, 10 lipca, godz. 05:56.
Otwieram oczy.
Która godzina? Parę minut przed szóstą. Obudziłem się zanim zadzwonił budzik.
To przez te nerwy. Serce bije mi w piersi coraz szybciej, jakby chciało przed
czymś przestrzec. Nie mogę uwierzyć, że to robię. Chyba zwariowałem. Leżę jak
sparaliżowany wpatrzony w niewidzialny punkt na ścianie, a strach podsuwa mi
coraz to nowe pomysły na odwrót. Już dawno tak się nie bałem. Tyle różnych
rzeczy przychodzi mi do głowy A co, jeśli coś pójdzie nie tak? Nie przemyślałem
tego do końca. Może jest jeszcze czas, by się wycofać? Nagle zdaję sobie
sprawę, że jeśli teraz nie wstanę z łóżka, to być może nigdy się stąd nie
ruszę. Nie ma co dłużej zwlekać, w drogę!
Domownicy jeszcze
śpią, prócz mamy krzątającej się w kuchni. Doprowadzam się do porządku, parzę
mocną kawę i rzucam okiem na swój bagaż. Oba plecaki stoją puste, a
najpotrzebniejsze rzeczy leżą od wczoraj na stole, poukładane i gotowe do
spakowania. Zawsze zostawiam to na ostatni moment, sam nie wiem dlaczego.
Pytają, kiedy
wrócę. Nie potrafię odpowiedzieć. Może za miesiąc.
- Nie będziesz tam głodny? Kupisz sobie coś do jedzenia?
Cała mama. Za każdym razem tak mówi. Jakbym jechał na szkolną wycieczkę.
- Kupię sobie,
kupię.
Jedyne pieniądze,
jakie posiadam, to ten stuzłotowy banknot, ale oni o tym nie wiedzą. Po co się
mają denerwować? Może kiedyś im powiem. Kilka gestów i słów na pożegnanie i już
jestem w drodze na przystanek.
Rozglądam się w
poszukiwaniu jakiegoś świadka tych wydarzeń, ale jak na złość nie ma nikogo,
wszyscy znajomi i sąsiedzi pochowali się w swoich domach. Akurat teraz. Trudno,
będę musiał się zadowolić pasażerami autobusu, który właśnie nadjeżdża.
Pani w średnim
wieku i czerwonym żakiecie, dziwnie nieruchoma, jakby figurowa woskowa z muzeum
Madame Tussauds, zaczytany młody człowiek, prawdopodobnie student, jeszcze
chłopczyk na samym przedzie z plastrem na skroni. Tylko tylu. Nie zwracają na
mnie uwagi, nie dziwi ich mój widok i nie pytają dokąd jadę. Przeciskam się
pomiędzy ich siedzeniami, obładowany po sam czubek głowy.
I pomyśleć, że te
dwie torby będą mi szafą, lodówką i całym dobytkiem przez najbliższe tygodnie.
Ciekawe, o czym zapomniałem. Musiało mi coś umknąć w tym zamieszaniu, to więcej
niż pewne.
W jednej sekundzie
oblewa mnie zimny pot. Co ja właściwie wyczyniam? Po co to wszystko? Tak się
boję, że aż nie mogę złapać tchu. Ale na strach jest już za późno, teraz trzeba
być odważnym. Spokój powraca nieprędko, po dłuższej chwili i znów z wielką
niecierpliwością czekam tego, co ma nastąpić. Dojeżdżam do Katowic.
Aż dziw bierze,
jakie to proste. Wstać wcześnie rano, wsiąść w czterysetkę, po czterdziestu
minutach wysiąść obok stacji benzynowej i już można zdobywać świat.
Na zegarku 7:30.
Dobra pora do łapania stopa.
Juz czekam na kolejne dni... Pozdrawiam Serdecznie Milena
OdpowiedzUsuń