Północne Czechy. Harrachov. Sobota 12 lipca,
godz. 16:20.
Zastanawiam się, gdzie
przyjdzie mi spędzić dzisiejszą noc? Do zmierzchu wprawdzie daleko, ale już
teraz zaczynam się nad tym zastanawiać. Wcześniej nie miałem tego problemu,
jednak teraz będę musiał się z nim mierzyć każdego dnia.
Właśnie skończył
się chodnik i dalej trzeba iść poboczem. Według mapy zbliżam się do miejsca, w
którym droga rozwidla się w dwóch kierunkach - na Jablonec nad Jizerou i na
Tanvald. Mnie interesuje ta ostatnia miejscowość, więc gdy tylko znajdę się po
właściwej stronie skrzyżowania, zabiorę się za łapanie stopa. Bardzo mały jest
tu ruch, rzadko mija mnie jakiś samochód, może tam dalej będzie ich więcej. Tuż
za skrzyżowaniem jest ostry zakręt, a zaraz za nim kolejny przystanek z szeroką
zatoczką i to na niej stawiam swój plecak.
Długo nikt nie
chce się zatrzymać, czasem muszę czekać kilka dobrych minut, by przejechał tędy
jakikolwiek pojazd. Mam zatem sporo czasu, by móc podziwiać krajobrazy -
porośnięte gęstym lasem górskie zbocza, szumiący w dole potok, zapach mokrej
ściółki. Naprawdę piękny kraj.
Ktoś w końcu
zwalnia za moimi plecami, podbiegam szybko do przednich drzwi.
- Nie ważne
dokąd, byleby do przodu.
Chyba nie
zrozumiał tego, co powiedziałem, ale i tak wsiadam. Mój pierwszy w życiu
zagraniczny stop, niezwykłe uczucie. Choć w zasadzie wszystko jest takie same i
trudno dostrzec jakąkolwiek różnicę, może za wyjątkiem tablic rejestracyjnych, No
i rzecz jasna język, to z tego powodu z początku trudno nam się z sobą dogadać.
- My english is
very bad.
I rzeczywiście tak jest, z trudnością
przypomina sobie najbardziej podstawowe słowa i zwroty. Nie jest to przyjemne,
dlatego po paru minutach postanawiamy, że będzie lepiej, gdy obaj będziemy
mówić w swoich ojczystych językach - ja po polsku, on po czesku. I faktycznie
rozmowa w końcu zaczyna się kleić.
Nazywa się Pavel,
ma jakieś 40 lat i wraca właśnie do domu w Ústí nad Labem. Nie mam pojęcia,
gdzie to jest, muszę posłużyć się mapą. Okazuje się, że szczęście mi sprzyja -
miasto położone jest tuż przy granicy z Niemcami. Kamień spada mi z serca. Gdy
tam dojedziemy, będzie już się ściemniać, więc pewnie tam będę musiał znaleźć
jakiś nocleg. Ale na razie się tym nie przejmuję, później przyjdzie na to czas.
Droga jest niemal
pusta, mijamy kolejne miasteczka i powoli zbliżamy się do Liberca. Dobrze się
rozmawia. Bawi go, kiedy za każdym
razem, gdy za oknem pojawia się co wspanialszy widok, wykrzykuję z podziwem: „Krásný
kraj!”. A naprawdę jest na co popatrzeć. Najdłużej zatrzymujemy się na tematach sportowych, rozmawiamy o piłce
nożnej i hokeju, znam się trochę na tym, więc gdy wymieniam nazwiska czeskich
piłkarzy i hokeistów, widzę, jak wzbiera w nim narodowa duma. Swój szczyt osiąga
w chwili, gdy sam zaczyna się zwierzać:
- Mieszkałem
kilka tygodni w Nowym Yorku i firma zafundowała mi bilet na mecz Rangersów w
Madison Square Garden. Siedziałem zaraz za bramką, Jaromira Jagra widziałem z
kilka metrów.
Aż mu się oczy
świecą, gdy to mówi, jakby mi pokazywał zwycięski los na loterii.
Po ponad godzinie
jazdy docieramy do celu. To dość spore jak się okazuje miasto, jedno z
największych w Czechach, położone nad rzeką Łabą. Wysadza mnie gdzieś na
przedmieściach, z dala od centrum.
Trzeba się teraz
rozejrzeć za jakimś noclegiem, bo za moment zrobi się zupełnie ciemno. Tylko w
którym kierunku mam pójść? Dokąd? Do kogo? Modlę się po cichu z zamkniętymi
oczyma, a gdy znów je otwieram, moją uwagę przykuwa wystająca ponad horyzont
kościelna wieża.
Już wiem, że to
właśnie tam znajdę schronienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz