piątek, 28 marca 2014

Dzień 3. Krásný kraj

Północne Czechy. Harrachov. Sobota 12 lipca, godz. 16:20.

Zastanawiam się, gdzie przyjdzie mi spędzić dzisiejszą noc? Do zmierzchu wprawdzie daleko, ale już teraz zaczynam się nad tym zastanawiać. Wcześniej nie miałem tego problemu, jednak teraz będę musiał się z nim mierzyć każdego dnia.
Właśnie skończył się chodnik i dalej trzeba iść poboczem. Według mapy zbliżam się do miejsca, w którym droga rozwidla się w dwóch kierunkach - na Jablonec nad Jizerou i na Tanvald. Mnie interesuje ta ostatnia miejscowość, więc gdy tylko znajdę się po właściwej stronie skrzyżowania, zabiorę się za łapanie stopa. Bardzo mały jest tu ruch, rzadko mija mnie jakiś samochód, może tam dalej będzie ich więcej. Tuż za skrzyżowaniem jest ostry zakręt, a zaraz za nim kolejny przystanek z szeroką zatoczką i to na niej stawiam swój plecak.
Długo nikt nie chce się zatrzymać, czasem muszę czekać kilka dobrych minut, by przejechał tędy jakikolwiek pojazd. Mam zatem sporo czasu, by móc podziwiać krajobrazy - porośnięte gęstym lasem górskie zbocza, szumiący w dole potok, zapach mokrej ściółki. Naprawdę piękny kraj.
Ktoś w końcu zwalnia za moimi plecami, podbiegam szybko do przednich drzwi.
- Nie ważne dokąd, byleby do przodu.
Chyba nie zrozumiał tego, co powiedziałem, ale i tak wsiadam. Mój pierwszy w życiu zagraniczny stop, niezwykłe uczucie. Choć w zasadzie wszystko jest takie same i trudno dostrzec jakąkolwiek różnicę, może za wyjątkiem tablic rejestracyjnych, No i rzecz jasna język, to z tego powodu z początku trudno nam się z sobą dogadać.
- My english is very bad.
 I rzeczywiście tak jest, z trudnością przypomina sobie najbardziej podstawowe słowa i zwroty. Nie jest to przyjemne, dlatego po paru minutach postanawiamy, że będzie lepiej, gdy obaj będziemy mówić w swoich ojczystych językach - ja po polsku, on po czesku. I faktycznie rozmowa w końcu zaczyna się kleić.
Nazywa się Pavel, ma jakieś 40 lat i wraca właśnie do domu w Ústí nad Labem. Nie mam pojęcia, gdzie to jest, muszę posłużyć się mapą. Okazuje się, że szczęście mi sprzyja - miasto położone jest tuż przy granicy z Niemcami. Kamień spada mi z serca. Gdy tam dojedziemy, będzie już się ściemniać, więc pewnie tam będę musiał znaleźć jakiś nocleg. Ale na razie się tym nie przejmuję, później przyjdzie na to czas.
Droga jest niemal pusta, mijamy kolejne miasteczka i powoli zbliżamy się do Liberca. Dobrze się rozmawia. Bawi go, kiedy za każdym razem, gdy za oknem pojawia się co wspanialszy widok, wykrzykuję z podziwem: „Krásný kraj!”. A naprawdę jest na co popatrzeć. Najdłużej zatrzymujemy się na tematach sportowych, rozmawiamy o piłce nożnej i hokeju, znam się trochę na tym, więc gdy wymieniam nazwiska czeskich piłkarzy i hokeistów, widzę, jak wzbiera w nim narodowa duma. Swój szczyt osiąga w chwili, gdy sam zaczyna się zwierzać:
- Mieszkałem kilka tygodni w Nowym Yorku i firma zafundowała mi bilet na mecz Rangersów w Madison Square Garden. Siedziałem zaraz za bramką, Jaromira Jagra widziałem z kilka metrów.
Aż mu się oczy świecą, gdy to mówi, jakby mi pokazywał zwycięski los na loterii.
Po ponad godzinie jazdy docieramy do celu. To dość spore jak się okazuje miasto, jedno z największych w Czechach, położone nad rzeką Łabą. Wysadza mnie gdzieś na przedmieściach, z dala od centrum.
Trzeba się teraz rozejrzeć za jakimś noclegiem, bo za moment zrobi się zupełnie ciemno. Tylko w którym kierunku mam pójść? Dokąd? Do kogo? Modlę się po cichu z zamkniętymi oczyma, a gdy znów je otwieram, moją uwagę przykuwa wystająca ponad horyzont kościelna wieża.
Już wiem, że to właśnie tam znajdę schronienie.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz