Północne Czechy. Harrachov. Sobota 12 lipca,
godz. 15:11.
Jestem tu. Aż nie
mogę w to uwierzyć. Po raz pierwszy w życiu stąpam po obcym kraju, po ziemi,
która rodzi nie moich rodaków, ale właściwie obcych mi ludzi. Dziwnie się
czuję, zupełnie jakbym wszedł komuś na jego teren, jakbym deptał jego trawnik,
jakbym chodził po jego polu.
Idąc poboczem asfaltowej szosy, spotykam dwoje młodych Polaków, którzy właśnie wracają z Harrachova. Pytam ich o drogę, wyciągają mapę, pokazują, gdzie dokładnie jesteśmy i którędy trzeba iść, a na koniec naradzają się chwilę i oddają mi ją w prezencie.
Idąc poboczem asfaltowej szosy, spotykam dwoje młodych Polaków, którzy właśnie wracają z Harrachova. Pytam ich o drogę, wyciągają mapę, pokazują, gdzie dokładnie jesteśmy i którędy trzeba iść, a na koniec naradzają się chwilę i oddają mi ją w prezencie.
- Nam już w
niczym nie pomoże, a tobie na pewno się przyda.
To bardzo miłe z
ich strony. Przyjemnie się z nimi rozmawia i trochę szkoda, że trzeba już
ruszać w swoją stronę. Idzie się dobrze, deszcz nieco ustał i nie daje już się we
znaki tak mocno jak wcześniej. Maszerując, zastanawiam się, jak to będzie tam po
drugiej stronie?
Widzę pierwsze
domostwa. Pensjonaty, hotele, sklepy i prywatne domy. W oddali góruje nad
miastem piękna mamucia skocznia. Teraz dopiero czuję się nieswojo. Szyldy
sklepowe, nazwy ulic, nazwy budynków – wszystko w języku czeskim i niemieckim.
Dziwnie tak jakoś, gdy nie widać polskich napisów. Chyba będę musiał do tego
przywyknąć.
Zbliżam się do
niewielkiego sklepu spożywczego, właściwie do drewnianej budki stojącej po
przeciwległej stronie ulicy. Muszę to zrobić. Tu i teraz. Wpierw oglądam sobie
wszystko przez szybę, podchodzę bliżej, analizuję, kalkuluję, marszczę czoło,
drapię się po brodzie, ale w końcu nachylam się do niewielkiego otworu, w
którym widać głowę pani ekspedientki, nabieram powietrza do płuc i przybierając
jak najpewniejszy siebie ton mówię powoli:
- One water
please.
Zdaje się, że
zrozumiała mnie dopiero wtedy, gdy wskazałem jej palcem butelkę, o którą mi
chodziło. Daję jej tych kilka koron i odchodzę bardzo zadowolony z siebie. I
bardzo dumny. Mój pierwszy zagraniczny zakup.
Siadam na
pobliskiej ławce, kładę obok siebie te dwa ciężkie plecaki, wyjmuję z jednego z
nich trzy kanapki zrobione przez Zuzi babcię i popijając dopiero co kupioną
wodą mineralną zjadam je, aż mi się uszy trzęsą. Tak jestem głodny. I zmęczony.
Analizuję mapę. Wynika z niej, że Harrachov wcale nie jest taki duży i nie
będzie trudno się z niego wydostać. Najpierw prosto, potem na lewo... Nie jest
źle! Poza tym deszcz już nie pada, nawet się trochę wypogodziło.
Pokrzepiony
kanapkami, orzeźwiony wodą i podbudowany dobrymi wieściami z mapy, wstaję,
zakładam bagaże na ramiona i wyruszam.
Już nieco
pewniejszy siebie i nie tak wyobcowany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz