wtorek, 25 marca 2014

Dzień 1. Pierwsza pomoc

Zachodnia Polska. Jaroszów k. Strzegomia. Czwartek, 10 lipca, godz. 14:05

Chłopaki wysadzają mnie w miejscu, którego nie sposób znaleźć na mapie. Znów nie za bardzo jest gdzie stanąć, pora więc na kolejny spacer poboczem drogi. Trzy, a może cztery kilometry marszu, po których natrafiam na coś, co przypomina kopalnię odkrywkową - bardzo rozległy obszar starannie wydobytej ziemi, równymi warstwami, jedna na drugiej. Ciekaw jestem, do czego się dokopali, na pewno nie do węgla, wygląda mi to raczej na jakąś glinę. Tuż obok jest zakręt i tablica z napisem "Jaroszów", a za nią przystanek autobusowy i to właśnie na nim próbuję szczęścia.
Brzydka dziś pogoda, niebo zachmurzone, tak jakoś szaro i ponuro, może dlatego nikt nie chce się zatrzymać przez następne trzydzieści minut. Widać ludzie nie są w nastroju do rozmów i w ogóle im się nie dziwię. A jednak w tym smutnym gronie musi się w końcu znaleźć choćby jeden weselej usposobiony od reszty osobnik no i rzeczywiście się znajduje - pan prowadzący dostawczego busa.
- Do Jeleniej Góry!
- Wskakuj!
Właściwie to nie taki znowu pan, jest ledwie dziesięć lat ode mnie starszy. Jedzie do samego centrum, a gdy podaję mu adres, pod który chcę się dostać, mówi, że i tam podwiezie, bo to niedaleko. Mogę wreszcie napisać do Zuzi: "Szykuj ciepły rosół. Niedługo będę". Mijamy Strzegom, potem Bolków ze swoim zamkiem - kierowca widać zna się na rzeczy, bo zasypuje mnie różnymi ciekawostkami na jego temat. Dalej są już tylko serpentyny i dziury w drodze. Po godzinie docieramy na miejsce.
Wysiadam na przystanku pod sądem i aresztem śledczym, to gdzieś tu powinna znajdować się ta kamienica. Rozglądam się na wszystkie strony, aż znajdują właściwe wejście. Nie jestem pewien, który guzik domofonu mam nacisnąć, ale po chwili słychać szmer, a potem stukot otwieranych zamków i oto w drzwiach pojawia się sylwetka tej właśnie młodej damy.
- Pewnie jesteś bardzo głodny, wchodź, zaraz odgrzeję ci obiad.
Jak przystało na przybysza z dalekich stron, oficjalnie się ze wszystkimi witam: wpierw z Zuzi babcią, potem z jej mamą i przyjaciółką mamy - panią Basią. Wygląda na to, że wiedzą już o moich dalszych planach podróżniczych, bo uśmiechają się przyjaźnie patrząc na mnie i na moje bagaże, kiedy kładę je na podłodze w pokoju gościnnym.
Kiedy zjadam ze stołu już wszystko, co było do zjedzenia, ruszamy we dwójkę do centrum, trochę pozwiedzać, a trochę znaleźć dla mnie jakiś nocleg.
Nigdy tutaj nie byłem, ale moja towarzyszka zna świetnie to miasto, pokazuje mi rynek, ważniejsze budynki, piękne uliczki i w końcu jeden z kościołów, przy którym zatrzymujemy się na chwilę, postanawiamy bowiem  poprosić w nim o jakieś dla mnie schronienie.
Nie bardzo mi się podoba ten pomysł, nawet zaczynam odczuwać lekki niepokój. Właśnie kończy się wieczorna Msza Święta, ludzie wychodzą z kościoła, my zaś przemykając pomiędzy nimi, spieszymy czym prędzej na zakrystię, by złapać jeszcze jakiegoś kapłana.
- Szczęść Boże, czy możemy chwilę z księdzem porozmawiać?
Ledwie udało nam sie zdążyć, łapiemy go przed samymi drzwiami probostwa.
- Wchodźcie do środka.
Usadawiamy się na skrzypiących, drewnianych krzesłach, on zaś siada naprzeciw nas, po drugiej stronie ogromnego, dębowego stołu, tak dużego, że dystans, który nas od siebie oddziela, jest więcej niż dosłowny i z każdą kolejną chwilą staje się coraz bardziej krępujący. Duchowny w oczekiwaniu na to, co mu powiemy, bawi się pękiem metalowych kluczy, którymi otwierał nam drzwi, jakby zniecierpliwiony, co dodatkowo tworzy nieprzyjemne napięcie.
Otwieram wreszcie usta i opowiadam w skrócie o tym, kim jestem i co tu robię i po tak rozbudowanym wstępie przechodzę w końcu  do rzeczy:
- No i tak się własnie złożyło, że nie bardzo mam gdzie spać tej nocy. Wystarczy mi kawałek podłogi i dach nad głową i nic więcej. Dosłownie nic. Koleżanka nie może mnie niestety u siebie przyjąć, nie mam namiotu, dlatego pomyślałem, że może tu...
Słucha mnie uważnie, zerkając raz po raz na Zuzię, a gdy wypowiadam ostatnie zdanie, wiem już doskonale, jaka będzie jego odpowiedź.
- To niestety niemożliwe.
 Widząc jednak moje rozczarowanie, dodaje:
- Tu w Jeleniej jest jednak kilka hoteli i pensjonatów.
A potem długo szpera dłonią w licznych kieszeniach swojej sutanny, aż znajdując w którejś z nich to, czego szukał, wyjmuje ostrożnie i kładzie na sam środek stołu. Banknot dwudziestozłotowy.
No i zaczęły się. Pierwsze upokorzenia.

2 komentarze:

  1. cud ze wytrzymales tak długo bez jedzenia i picia ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Kto tego sam nie przezyl chyba NIGDY! nie zrozumie jakie to jest trudne. Z perspektywy cieplej kanapy wydaje sie to takie proste "daja to bierz" ale to nie jest ani proste ani latwe! Jednak poza tym ze trzeba zaprzec sie samego siebie i schowac dume do kieszeni sa tez i dobre strony tej sytuacji.... Czlowiek uczy sie POKORY! I wreszcie dociera do niego PRAWDA ze tak naprawde nic od niego nie zalezy i wszystko, dosłownie WSZYSTKO jest wielką ŁASKĄ od BOGA! Przynajmniej ze mna tak bylo.... Ale kazda lekcja pokory jest cenna bo jest to piękna cnota w ktorej trzeba sie cwiczyc codziennie.

    OdpowiedzUsuń