Zachodnia Polska. Jaroszów k. Strzegomia.
Czwartek, 10 lipca, godz. 14:05
Chłopaki
wysadzają mnie w miejscu, którego nie sposób znaleźć na mapie. Znów nie za
bardzo jest gdzie stanąć, pora więc na kolejny spacer poboczem drogi. Trzy, a
może cztery kilometry marszu, po których natrafiam na coś, co przypomina
kopalnię odkrywkową - bardzo rozległy obszar starannie wydobytej ziemi, równymi
warstwami, jedna na drugiej. Ciekaw jestem, do czego się dokopali, na pewno nie
do węgla, wygląda mi to raczej na jakąś glinę. Tuż obok jest zakręt i tablica z
napisem "Jaroszów", a za nią przystanek autobusowy i to właśnie na
nim próbuję szczęścia.
Brzydka dziś
pogoda, niebo zachmurzone, tak jakoś szaro i ponuro, może dlatego nikt nie chce
się zatrzymać przez następne trzydzieści minut. Widać ludzie nie są w nastroju
do rozmów i w ogóle im się nie dziwię. A jednak w tym smutnym gronie musi się w
końcu znaleźć choćby jeden weselej usposobiony od reszty osobnik no i
rzeczywiście się znajduje - pan prowadzący dostawczego busa.
- Do Jeleniej
Góry!
- Wskakuj!
Właściwie to nie
taki znowu pan, jest ledwie dziesięć lat ode mnie starszy. Jedzie do samego
centrum, a gdy podaję mu adres, pod który chcę się dostać, mówi, że i tam
podwiezie, bo to niedaleko. Mogę wreszcie napisać do Zuzi: "Szykuj ciepły
rosół. Niedługo będę". Mijamy Strzegom, potem Bolków ze swoim zamkiem -
kierowca widać zna się na rzeczy, bo zasypuje mnie różnymi ciekawostkami na
jego temat. Dalej są już tylko serpentyny i dziury w drodze. Po godzinie
docieramy na miejsce.
Wysiadam na
przystanku pod sądem i aresztem śledczym, to gdzieś tu powinna znajdować się ta
kamienica. Rozglądam się na wszystkie strony, aż znajdują właściwe wejście. Nie
jestem pewien, który guzik domofonu mam nacisnąć, ale po chwili słychać szmer,
a potem stukot otwieranych zamków i oto w drzwiach pojawia się sylwetka tej
właśnie młodej damy.
- Pewnie jesteś bardzo
głodny, wchodź, zaraz odgrzeję ci obiad.
Jak przystało na
przybysza z dalekich stron, oficjalnie się ze wszystkimi witam: wpierw z Zuzi
babcią, potem z jej mamą i przyjaciółką mamy - panią Basią. Wygląda na to, że
wiedzą już o moich dalszych planach podróżniczych, bo uśmiechają się przyjaźnie
patrząc na mnie i na moje bagaże, kiedy kładę je na podłodze w pokoju
gościnnym.
Kiedy zjadam ze
stołu już wszystko, co było do zjedzenia, ruszamy we dwójkę do centrum, trochę pozwiedzać, a trochę znaleźć dla mnie jakiś nocleg.
Nigdy tutaj nie
byłem, ale moja towarzyszka zna świetnie to miasto, pokazuje mi rynek,
ważniejsze budynki, piękne uliczki i w końcu jeden z kościołów, przy którym
zatrzymujemy się na chwilę, postanawiamy bowiem
poprosić w nim o jakieś dla mnie schronienie.
Nie bardzo mi się
podoba ten pomysł, nawet zaczynam odczuwać lekki niepokój. Właśnie kończy się
wieczorna Msza Święta, ludzie wychodzą z kościoła, my zaś przemykając pomiędzy
nimi, spieszymy czym prędzej na zakrystię, by złapać jeszcze jakiegoś kapłana.
- Szczęść Boże,
czy możemy chwilę z księdzem porozmawiać?
Ledwie udało nam
sie zdążyć, łapiemy go przed samymi drzwiami probostwa.
- Wchodźcie do
środka.
Usadawiamy się na
skrzypiących, drewnianych krzesłach, on zaś siada naprzeciw nas, po drugiej
stronie ogromnego, dębowego stołu, tak dużego, że dystans, który nas od siebie
oddziela, jest więcej niż dosłowny i z każdą kolejną chwilą staje się coraz
bardziej krępujący. Duchowny w oczekiwaniu na to, co mu powiemy, bawi się pękiem
metalowych kluczy, którymi otwierał nam drzwi, jakby zniecierpliwiony, co
dodatkowo tworzy nieprzyjemne napięcie.
Otwieram wreszcie
usta i opowiadam w skrócie o tym, kim jestem i co tu robię i po tak rozbudowanym wstępie przechodzę w końcu do rzeczy:
- No i tak się
własnie złożyło, że nie bardzo mam gdzie spać tej nocy. Wystarczy mi kawałek
podłogi i dach nad głową i nic więcej. Dosłownie nic. Koleżanka nie może mnie
niestety u siebie przyjąć, nie mam namiotu, dlatego pomyślałem, że może tu...
Słucha mnie
uważnie, zerkając raz po raz na Zuzię, a gdy wypowiadam ostatnie zdanie, wiem
już doskonale, jaka będzie jego odpowiedź.
- To niestety
niemożliwe.
Widząc jednak moje rozczarowanie, dodaje:
- Tu w Jeleniej
jest jednak kilka hoteli i pensjonatów.
A potem długo
szpera dłonią w licznych kieszeniach swojej sutanny, aż znajdując w którejś z
nich to, czego szukał, wyjmuje ostrożnie i kładzie na sam środek stołu. Banknot
dwudziestozłotowy.
No i zaczęły się.
Pierwsze upokorzenia.
cud ze wytrzymales tak długo bez jedzenia i picia ;D
OdpowiedzUsuńKto tego sam nie przezyl chyba NIGDY! nie zrozumie jakie to jest trudne. Z perspektywy cieplej kanapy wydaje sie to takie proste "daja to bierz" ale to nie jest ani proste ani latwe! Jednak poza tym ze trzeba zaprzec sie samego siebie i schowac dume do kieszeni sa tez i dobre strony tej sytuacji.... Czlowiek uczy sie POKORY! I wreszcie dociera do niego PRAWDA ze tak naprawde nic od niego nie zalezy i wszystko, dosłownie WSZYSTKO jest wielką ŁASKĄ od BOGA! Przynajmniej ze mna tak bylo.... Ale kazda lekcja pokory jest cenna bo jest to piękna cnota w ktorej trzeba sie cwiczyc codziennie.
OdpowiedzUsuń