Północne Czechy. Uście nad Łabą. Sobota, 12
lipca, godz. 20:53
Przeszedłem
niemal całe miasto, z jego południowych dzielnic aż tutaj, na jego północne
krańce i przez cały ten czas wiódł mnie ku sobie widok tej kościelnej wieży.
Zobaczyłem ją po raz pierwszy, gdy zdawała się ledwie niewielką krzywizną na
horyzoncie, ponad dachami innych budynków i najwyższych drzew. Trudno w niej
znaleźć cokolwiek niezwykłego - brudnobiała, niemal popielata, pokryta
bladozieloną dachówką, zwieńczona żelaznym krzyżem. Nie wyróżnia się w zasadzie
niczym szczególnym, wiele podobnych wież widziałem w swoim życiu, a jednak coś
mnie do niej przyciąga.
Muszę dotrzeć w
jej pobliże, to tam znajdę schronienie na dzisiejszą noc. Nie mogę wiedzieć
tego na pewno, mam jednak nieodparte wrażenie, że tak właśnie się stanie. Jakby
coś pchało mnie w tamtą stronę. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek czuł coś
podobnego. Czuję, że jest to dla mnie znak, odpowiedź na moje modlitwy, czuję
to tak wyraźnie, że nogi same rwą się do przodu.
Już drugą godzinę
tak maszeruję, a od kilkudziesięciu minut wiedziony wyłącznie instynktem,
zniknęła mi bowiem z oczu, chowając się gdzieś za zabudowaniami. Ulice i
chodniki, po których stąpam, wydają się być wymarłe i niemal bezludne. Nie ma
nawet kogo o drogę zapytać. Jak to możliwe, by podczas tak długiej wędrówki po
stutysięcznym mieście, napotkać zaledwie trzy, może cztery osoby? Czuję się
trochę jak we śnie, w którym nic nie jest na swoim miejscu. A może czescy
hokeiści grają dziś jakiś ważny mecz i wszyscy zasiedli w domach przed
telewizorami? Nic innego mi przychodzi mi do głowy.
I oto nagle jest,
znów mogę ją oglądać, niecały kilometr ode mnie. Jestem tak blisko, że nawet
mury kościoła jestem w stanie stąd dostrzec.
Tylko jak się tam
dostać? Świątynia stoi pośrodku osiedla
bloków mieszkalnych po drugiej stronie ulicy, ale mam wrażenie, że żadna z dróg
do niego nie prowadzi, a jeśli prowadzi, to nie będzie łatwo ją znaleźć. I nie
mylę się - większość uliczek jest jednokierunkowa i prowadzi co najwyżej do
stóp tego niewielkiego wzniesienia, na którym się ona znajduje i mija kilka
ładnych minut, nim w końcu udaje mi się znaleźć właściwą. Jakby coś rzucało mi
kłody pod nogi.
Okazuje się
jednak, gdy dochodzę na miejsce, że kościół jest zamknięty - żelazne furtki
pozasuwane, żadnych informacji, żadnych znaków, wnętrze dziedzińca za murem
wygląda jak od dawna nie pielęgnowany ogród, zarośnięty chwastami i wysoką trawą.
A w pobliżu jednej choćby żywej duszy, której można by o cokolwiek zapytać.
Znów czuję się, jak we śnie.
Nie wierzę
jednak, że szedłem tu na marne.
Przeczucie było zbyt silne. Znów proszę o jakiś znak, rozglądając się we
wszystkich kierunkach.
Dwieście metrów
od murów okalających kościół, po drugiej stronie ulicy jest szkoła, niewielki
parterowy budynek, zaś przy wejściu do niej schody, na których siedzi dwoje
młodych ludzi. Dziewczyna i chłopak, trzymają się za ręce, patrzą sobie w oczy
i rozmawiają szeptem. To Cyganie. Nie mogą mieć więcej niż osiemnaście lat. Podchodzę
do nich, może oni mi wszystko wyjaśnią.
Przerywają
rozmowę i patrzą na mnie zaciekawieni.
- Czy mówicie po
angielsku? - pytam niepewnie.
- Trochę, raczej
kiepsko – odpowiada chłopak. Dziewczyna milczy.
- Czy możecie mi
powiedzieć, co stało się z kościołem? – mówiąc to wskazuję palcem na drugą
stronę ulicy.
Swego czasu dużo bywałem w Czechach. Teraz, czytając takie wpisy na blogach żałuję, że nie miałem zajawki na zwiedzanie. Ale może będzie jeszcze okazja nadrobić.
OdpowiedzUsuńPowodzenia!
Na Twoim miejscu raczej nie nastawiałbym się tak na noclegi w kościołach. Skąd w ogóle taki pomysł? Swoją drogą chyba miałeś ze sobą namiot, czyż nie?
OdpowiedzUsuńNie miałem namiotu. Natomiast dalsza część blogu pokaże, że jednak warto było pukać do drzwi kościoła.
UsuńNa Twoim miejscu raczej nie nastawiałbym się tak na noclegi w kościołach. Skąd w ogóle taki pomysł? Swoją drogą chyba miałeś ze sobą namiot, czyż nie?
OdpowiedzUsuń