niedziela, 30 marca 2014

Dzień 3. Wieża

Północne Czechy. Uście nad Łabą. Sobota, 12 lipca, godz. 20:53

Przeszedłem niemal całe miasto, z jego południowych dzielnic aż tutaj, na jego północne krańce i przez cały ten czas wiódł mnie ku sobie widok tej kościelnej wieży. Zobaczyłem ją po raz pierwszy, gdy zdawała się ledwie niewielką krzywizną na horyzoncie, ponad dachami innych budynków i najwyższych drzew. Trudno w niej znaleźć cokolwiek niezwykłego - brudnobiała, niemal popielata, pokryta bladozieloną dachówką, zwieńczona żelaznym krzyżem. Nie wyróżnia się w zasadzie niczym szczególnym, wiele podobnych wież widziałem w swoim życiu, a jednak coś mnie do niej przyciąga.
Muszę dotrzeć w jej pobliże, to tam znajdę schronienie na dzisiejszą noc. Nie mogę wiedzieć tego na pewno, mam jednak nieodparte wrażenie, że tak właśnie się stanie. Jakby coś pchało mnie w tamtą stronę. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek czuł coś podobnego. Czuję, że jest to dla mnie znak, odpowiedź na moje modlitwy, czuję to tak wyraźnie, że nogi same rwą się do przodu.
Już drugą godzinę tak maszeruję, a od kilkudziesięciu minut wiedziony wyłącznie instynktem, zniknęła mi bowiem z oczu, chowając się gdzieś za zabudowaniami. Ulice i chodniki, po których stąpam, wydają się być wymarłe i niemal bezludne. Nie ma nawet kogo o drogę zapytać. Jak to możliwe, by podczas tak długiej wędrówki po stutysięcznym mieście, napotkać zaledwie trzy, może cztery osoby? Czuję się trochę jak we śnie, w którym nic nie jest na swoim miejscu. A może czescy hokeiści grają dziś jakiś ważny mecz i wszyscy zasiedli w domach przed telewizorami? Nic innego mi przychodzi mi do głowy.
I oto nagle jest, znów mogę ją oglądać, niecały kilometr ode mnie. Jestem tak blisko, że nawet mury kościoła jestem w stanie stąd dostrzec.
Tylko jak się tam dostać? Świątynia stoi  pośrodku osiedla bloków mieszkalnych po drugiej stronie ulicy, ale mam wrażenie, że żadna z dróg do niego nie prowadzi, a jeśli prowadzi, to nie będzie łatwo ją znaleźć. I nie mylę się - większość uliczek jest jednokierunkowa i prowadzi co najwyżej do stóp tego niewielkiego wzniesienia, na którym się ona znajduje i mija kilka ładnych minut, nim w końcu udaje mi się znaleźć właściwą. Jakby coś rzucało mi kłody pod nogi.
Okazuje się jednak, gdy dochodzę na miejsce, że kościół jest zamknięty - żelazne furtki pozasuwane, żadnych informacji, żadnych znaków, wnętrze dziedzińca za murem wygląda jak od dawna nie pielęgnowany ogród, zarośnięty chwastami i wysoką trawą. A w pobliżu jednej choćby żywej duszy, której można by o cokolwiek zapytać. Znów czuję się, jak we śnie.
Nie wierzę jednak, że szedłem tu na marne. Przeczucie było zbyt silne. Znów proszę o jakiś znak, rozglądając się we wszystkich kierunkach.
Dwieście metrów od murów okalających kościół, po drugiej stronie ulicy jest szkoła, niewielki parterowy budynek, zaś przy wejściu do niej schody, na których siedzi dwoje młodych ludzi. Dziewczyna i chłopak, trzymają się za ręce, patrzą sobie w oczy i rozmawiają szeptem. To Cyganie. Nie mogą mieć więcej niż osiemnaście lat. Podchodzę do nich, może oni mi wszystko wyjaśnią.
Przerywają rozmowę i patrzą na mnie zaciekawieni.
- Czy mówicie po angielsku? - pytam niepewnie.
- Trochę, raczej kiepsko – odpowiada chłopak. Dziewczyna milczy.
- Czy możecie mi powiedzieć, co stało się z kościołem? – mówiąc to wskazuję palcem na drugą stronę ulicy. 

4 komentarze:

  1. Swego czasu dużo bywałem w Czechach. Teraz, czytając takie wpisy na blogach żałuję, że nie miałem zajawki na zwiedzanie. Ale może będzie jeszcze okazja nadrobić.
    Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  2. Na Twoim miejscu raczej nie nastawiałbym się tak na noclegi w kościołach. Skąd w ogóle taki pomysł? Swoją drogą chyba miałeś ze sobą namiot, czyż nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie miałem namiotu. Natomiast dalsza część blogu pokaże, że jednak warto było pukać do drzwi kościoła.

      Usuń
  3. Na Twoim miejscu raczej nie nastawiałbym się tak na noclegi w kościołach. Skąd w ogóle taki pomysł? Swoją drogą chyba miałeś ze sobą namiot, czyż nie?

    OdpowiedzUsuń