Północna
Norwegia.Fjellet. Niedziela, 10 sierpnia, godz. 15:05.
Wysiadając pospiesznie z
kampera tych przemiłych Niemców, zdaję sobie sprawę, że kolejna
tak dobra okazja, by zobaczyć ten piękny archipelag, nie trafi się
prędko, pewnie za parę ładnych lat dopiero.
Jak na razie jest dobrze -
stąd do Harstad będzie jakieś 25 kilometrów, a zatem niecałe
trzydzieści minut jazdy, zaś do rozpoczęcia Mszy Świętej
pozostało trzy godziny. Powinienem spokojnie zdążyć.
Na pobliskim przystanku, do
którego właśnie się zbliżam, stoją już dwie starsze panie z
bagażami, pewnie czekają na jakiś dalekobieżny autobus. Gdy kładę
swój plecak na zatoczce i próbuję coś złapać, przyglądają się
z wielką uwagą moim staraniom.
Prawie nic tędy nie jeździ,
tylko sporadycznie mija mnie jakiś pojazd, większość z nich po
przejechaniu majestatycznego mostu za moimi plecami, od razu skręca
w lewo, kierując się w stronę archipelagu, jak moi Niemcy przed
chwilą.
Po pół godzinie ktoś
jednak zwalnia. Nie podchodzę od razu, bo nie jestem pewien czy to
do mnie, czy może do tych pań z walizkami. Chyba jednak do mnie, bo
żadna z nich nie reaguje. I gdy już mam biec do samochodu, ze
środka wychodzi nie kto inny, tylko ksiądz Jan we własnej osobie.
- Jak widzisz jestem pełny,
rodzinka w komplecie - rzeczywiście wszystkie siedzenia pozajmowane
- Ale mogę zabrać do bagażnika twój plecak.
- Bardzo księdzu dziękuję,
ale wolałbym, by został ze mną, kierowcy chętniej się
zatrzymują, gdy mnie z nim widzą.
- No tak, masz rację. W
takim razie spotkamy się na miejscu. Powodzenia!
I odjeżdżają. Teraz
spieszy mi się jeszcze bardziej. Już nie mogę się doczekać
wspólnej rozmowy po polsku, brakuje ojczystego języka, jak chyba
nigdy wcześniej.
Po kolejnych kilkudziesięciu
minutach czekania zabiera mnie stąd pan w średnim wieku, który
jedzie do samego Harstad. Jest bardzo miły, choć trochę go dziwi
ta moja determinacja, by przejechać taki kawał drogi tylko po to,
aby dostać się do kościoła. Wysadza mnie pod samą jego bramą.
Misja wykonana!
Świątynia zamknięta jest
na cztery spusty, w środku nikogo nie ma, ale samochód księdza
stoi, więc pukam na plebanię.
- Jesteś już, całe
szczęście, wchodź - wita mnie duchowny.
- Nie nie, jeśli ksiądz
nie ma nic przeciwko, zostawię tu tylko swoje bagaże. Chciałbym
zwiedzić sobie miasto, bo potem może już nie być okazji.
- Dobrze, tylko wpadnij tu
jeszcze przed mszą, zjesz z nami podwieczorek.
Do rozpoczęcia Eucharystii
pozostało półtorej godziny. Nie chcę nadużywać ich gościnności,
niech ksiądz pobędzie trochę ze swoją rodziną. Ja w tym czasie
przespaceruję się po okolicy. Chciałbym się nacieszyć miastem,
do którego najprawdopodobniej nigdy nie wrócę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz