Północna
Norwegia. Narvik. Niedziela, 10 sierpnia, godz. 13:14.
Niski, jednokondygnacyjny
budynek, właściwie w niczym nie przypomina kościoła. W niczym,
poza metalowym krzyżem umocowywanym na dachu tuż nad samym
wejściem. Przyglądam mu się przez chwilę. Ludzie mówili, że
katolicki, mam nadzieję, że mieli rację. Obym zdążył jeszcze na
jakąś mszę.
Przy samym wejściu czytam
naklejone na drzwiach kartki z ogłoszeniami. Cholera, spóźniłem
się. Ostatnia i zarazem jedyna msza odprawiana w tym kościele
skończyła się mniej więcej godzinę temu. Ciekawe, czy jest tu w
okolicy jakiś inny kościół katolicki.
Naciskam na dzwonek. Cisza.
Naciskam raz jeszcze. Długo nic się nie dzieje, ale po kilku
chwilach daje się usłyszeć jakieś hałasy w środku i odgłosy
kroków. Otwierają się drzwi. Wyrasta przede mną wysoki, młody,
dobrze zbudowany mężczyzna.
- Dzień dobry. Ja mam taki
problem, właściwie pytanie. Bo spoglądam na te kartki i tu jest
napisane, że jedyna msza w tym kościele odprawiana jest o 11:00. A
więc skończyła się przed godziną. Dziś niedziela i bardzo
chciałbym pójść na Eucharystię. Orientuje się pan może, czy i
gdzie byłaby taka możliwość? Gdzie tu jest w ogóle jakieś inny
kościół katolicki? - mówię dość szybko płynną
angielszczyzną.
Obserwuję w tym czasie
twarz mężczyzny. Z niemal każdym kolejnym moim słowem staje się
jakby coraz bardziej przestraszona, aż w końcu gdy przestaję
mówić, mężczyzna z wyraźną niepewnością w głosie odpowiada:
- Słabo po angielsku. Nie
rozumiem – i dodaje już po norwesku – Nie znasz norweskiego?
- Tylko angielski – kiwam
przecząco głową.
Patrzy na mnie uważnie,
sprawiając wrażenie kogoś, komu właśnie przyszedł do głowy
pewien pomysł.
- A po polsku nie mówisz? –
pyta mnie w moim ojczystym języku i to w sposób, jakby już znał
odpowiedź na to pytanie.
- A dzień dobry, dzień
dobry! Pewnie, że tak! Jak pan się domyślił?
- Polaka bym poznał nawet
na końcu świata. A coś ty mnie wcześniej pytał?
Powtarzam mu wszystko raz
jeszcze.
- Najbliższa Msza Święta
w promieniu 200 km to ta odprawiana przeze mnie w kościele w
Harstad, to jest dokładnie 120 km stąd na północ - tu wyciągam
swoją mapę, by wskazał mi palcem, gdzie to dokładnie jest - O
18:30. Ja jestem tutaj księdzem diecezjalnym, jedynym w tej chwili,
bo kolega z Harstad jest na urlopie i będę go zastępował. A jak
tyś tu się w ogóle dostał?
- Autostopem.
- Autostopem? Taki kawał?
Człowieku! Widzisz, zabrałbym cię z sobą, ale rodzina z Polski
jest teraz u mnie i będę jechał z nimi, mam pełny samochód
niestety.
- To nic, proszę się nie
martwić, jakoś sobie poradzę. Zostało jeszcze sporo czasu, prawie
5 godzin. Dam radę!
- Powodzenia! Mam nadzieję,
że się tam dziś spotkamy.
- Ja też. No to biegnę na
drogę, szkoda czasu. Bóg zapłać i z Panem Bogiem!
I faktycznie niemal stamtąd
wybiegam. Chcę jak najszybciej dostać się do tego Harstad, nie ma
chwili do stracenia. Jeszcze nigdy nie musiałem pokonać takiej
odległości, by pójść w niedzielę do kościoła. Człowiek ma go
pod nosem, a mimo to marudzi, że trzeba rano wstać i przejść się
tych kilkaset metrów. A tutaj 120 kilometrów trzeba przejechać, w
dodatku stopem. Ileż to się musi wydarzyć, by człowiek zaczął
doceniać to, co ma.
Pamiętaj, abyś dzień
święty święcił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz