sobota, 2 kwietnia 2016

Dzień 30. Uchodźca

Środkowa Norwegia. Trondheim. Sobota, 9 sierpnia, godz. 5:13.

Czuję delikatne szarpnięcie za ramię. Jawa miesza się ze snem. Powoli otwieram oczy. Ledwie kilka centymetrów nade mną nachyla się wielka czarnoskóra twarz. Widzę tylko białka oczu i ogromne usta, które poruszając się energicznie, chcą mi coś powiedzieć, ale ja nic nie rozumiem. Podnoszę się i siadam na ławce. W ułamku sekundy przypominam sobie wydarzenia poprzedniej nocy – tułaczka, zamknięty dworzec, przydworcowa ławka. Patrzę na ogromną czarną sylwetkę stojącą przede mną.
- I do not understand you. I don`t speak norwegian – mówię bardzo powoli, wyraźnie akcentując każde słowo.

Spogląda na mnie niepewnie, ale po chwili pokazuje mi palcem dworzec i gestami wyjaśnia, że jest już otwarty. Uśmiecha się i odchodzi, trochę rozczarowany, że nie mówię w jego języku. A był to z pewnością norweski, z wyraźnym afrykańskim akcentem.
Kładę się znowu na tej ławce i okrywam śpiworem. To niezwykłe – obudził mnie po to, by mi powiedzieć, że nie muszę już marznąc tu na zewnątrz, tylko mogę wejść i ogrzać się w dworcowej hali. Być może sam jest bezdomnym imigrantem, który nie za bardzo ma się gdzie podziać i wie dobrze, jak to jest spać na ławce w chłodną noc.
Wstaję, pakuję śpiwór i karimatę, mocuję je do plecaka i idę na dworzec. Ten, pomimo tak wczesnej pory, zdążył się już zapełnić pasażerami. To pewnie ludzie dojeżdżający do pracy. Rozglądam się i zastanawiam, czy nie położyć się tu jeszcze choćby na chwilę, w poczekalni. Spałem ledwie 4 godziny i nie czuję się najlepiej. Na pewno muszę się tu trochę ogrzać, zmarzłem trochę. Siadam na ławce, patrzę na peron i na ludzi. Oczy mrużą się do snu.
I nagle pojawia się on. Ta sama ogromna atletyczna sylwetka, ta sama czarna twarz i te same wielkie, uśmiechające się usta. Siada obok mnie i podaje mi kubek gorącej kawy. Milczy. Nie zna angielskiego i nie wie, jak ma do mnie przemówić. Muszę go trochę ośmielić.
- I`m from Poland – mówię powoli wskazując na siebie palcem.
- Polen? You Polen? - dopytuje - I`m Somalia.
Jakoś staramy się obaj zawiązać rozmowę. Okazuje się, że on zna niemiecki, który ja staram się gorączkowo przypomnieć, zna też kilkanaście słów w języku angielskim. Udaje nam się porozumieć, wiele z tego, co mówi, rozumiem, on zaś rozumie niewielką część moich słów, ale nie jest znowu tak źle. Pod wpływem wydarzeń ostatnich dni na świecie mówię o wybuchu wojny w Gruzji. W tym samym momencie z jego twarzy znika uśmiech, zasępia się, odwraca wzrok. I szepce coś, bardzo cicho, ledwie potrafię to wychwycić:
- Krieg not gut. Krieg not gut... - powtarza w kółko.
I zaczyna swoją opowieść o tym, jak się wychowywał w niewielkiej wiosce w Somalii, którą pewnego dnia, gdy miał 6 lat, napadli rebelianci i wymordowali na jego oczach matkę, a ojca porwali, wymordowali także jego sąsiadów i większość z tych, którzy nie zdążyli uciec, a potem paląc za sobą wszystko, co się tylko da, odjechali. Mówił coraz szybciej i coraz mniej po niemiecku, tak że z dalszej części niewiele zrozumiałem. Tyle tylko, że przedostał się w jakiś sposób do Europy, do Norwegii i żyje tu już prawie 30 lat, mieszka w pobliskim Malvik, a tu w Trondheim pracuje. I teraz czeka na pociąg, bo wraca do siebie po pracy.
Milknie na chwilę. Po chwili dodaje, już dużo wolniej, że nie czuje się tu jak w domu, że to nie jest jego dom, że dom jest tam daleko, w Afryce. Zaczyna płakać. Nie bardzo wiem, co robić, obejmuję go tylko ramieniem i przytulam jego ogromne ramiona, nic nie mówiąc przy tym, bo i co tu mówić? Płacząc powtarza w kółko „krieg not gut”, „krieg not gut”.
Mija jeszcze kilka chwil, nim uspokaja się, patrzy znów na mnie, uśmiecha się bardzo delikatnie, niemal niedostrzegalnie, wstaje i odchodzi. Patrzę za nim, jak kieruje się na peron, na którym już stoi jego pociąg.
A ja wciąż siedzę tam na tej ławce trochę oszołomiony, dopijając ostygłą już kawę. I w myślach powtarzam to jedno tylko zdanie:

Krieg not gut”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz