Środkowa
Norwegia. Trondheim. Sobota, 9 sierpnia, godz. 5:13.
Czuję delikatne szarpnięcie
za ramię. Jawa miesza się ze snem. Powoli otwieram oczy. Ledwie
kilka centymetrów nade mną nachyla się wielka czarnoskóra twarz.
Widzę tylko białka oczu i ogromne usta, które poruszając się
energicznie, chcą mi coś powiedzieć, ale ja nic nie rozumiem.
Podnoszę się i siadam na ławce. W ułamku sekundy przypominam
sobie wydarzenia poprzedniej nocy – tułaczka, zamknięty dworzec,
przydworcowa ławka. Patrzę na ogromną czarną sylwetkę stojącą
przede mną.
- I do not understand you. I
don`t speak norwegian – mówię bardzo powoli, wyraźnie akcentując
każde słowo.
Spogląda na mnie niepewnie,
ale po chwili pokazuje mi palcem dworzec i gestami wyjaśnia, że
jest już otwarty. Uśmiecha się i odchodzi, trochę rozczarowany,
że nie mówię w jego języku. A był to z pewnością norweski, z
wyraźnym afrykańskim akcentem.
Kładę się znowu na tej
ławce i okrywam śpiworem. To niezwykłe – obudził mnie po to, by
mi powiedzieć, że nie muszę już marznąc tu na zewnątrz, tylko
mogę wejść i ogrzać się w dworcowej hali. Być może sam jest
bezdomnym imigrantem, który nie za bardzo ma się gdzie podziać i
wie dobrze, jak to jest spać na ławce w chłodną noc.
Wstaję, pakuję śpiwór i
karimatę, mocuję je do plecaka i idę na dworzec. Ten, pomimo tak
wczesnej pory, zdążył się już zapełnić pasażerami. To pewnie
ludzie dojeżdżający do pracy. Rozglądam się i zastanawiam, czy
nie położyć się tu jeszcze choćby na chwilę, w poczekalni.
Spałem ledwie 4 godziny i nie czuję się najlepiej. Na pewno muszę
się tu trochę ogrzać, zmarzłem trochę. Siadam na ławce, patrzę
na peron i na ludzi. Oczy mrużą się do snu.
I nagle pojawia się on. Ta
sama ogromna atletyczna sylwetka, ta sama czarna twarz i te same
wielkie, uśmiechające się usta. Siada obok mnie i podaje mi kubek
gorącej kawy. Milczy. Nie zna angielskiego i nie wie, jak ma do mnie
przemówić. Muszę go trochę ośmielić.
- I`m from Poland – mówię
powoli wskazując na siebie palcem.
- Polen? You Polen? -
dopytuje - I`m Somalia.
Jakoś staramy się obaj
zawiązać rozmowę. Okazuje się, że on zna niemiecki, który ja
staram się gorączkowo przypomnieć, zna też kilkanaście słów w
języku angielskim. Udaje nam się porozumieć, wiele z tego, co
mówi, rozumiem, on zaś rozumie niewielką część moich słów,
ale nie jest znowu tak źle. Pod wpływem wydarzeń ostatnich dni na
świecie mówię o wybuchu wojny w Gruzji. W tym samym momencie z
jego twarzy znika uśmiech, zasępia się, odwraca wzrok. I szepce
coś, bardzo cicho, ledwie potrafię to wychwycić:
- Krieg not gut. Krieg not
gut... - powtarza w kółko.
I zaczyna swoją opowieść
o tym, jak się wychowywał w niewielkiej wiosce w Somalii, którą
pewnego dnia, gdy miał 6 lat, napadli rebelianci i wymordowali na
jego oczach matkę, a ojca porwali, wymordowali także jego sąsiadów
i większość z tych, którzy nie zdążyli uciec, a potem paląc za
sobą wszystko, co się tylko da, odjechali. Mówił coraz szybciej i
coraz mniej po niemiecku, tak że z dalszej części niewiele
zrozumiałem. Tyle tylko, że przedostał się w jakiś sposób do
Europy, do Norwegii i żyje tu już prawie 30 lat, mieszka w
pobliskim Malvik, a tu w Trondheim pracuje. I teraz czeka na pociąg,
bo wraca do siebie po pracy.
Milknie na chwilę. Po
chwili dodaje, już dużo wolniej, że nie czuje się tu jak w domu,
że to nie jest jego dom, że dom jest tam daleko, w Afryce. Zaczyna
płakać. Nie bardzo wiem, co robić, obejmuję go tylko ramieniem i
przytulam jego ogromne ramiona, nic nie mówiąc przy tym, bo i co tu
mówić? Płacząc powtarza w kółko „krieg not gut”, „krieg
not gut”.
Mija jeszcze kilka chwil,
nim uspokaja się, patrzy znów na mnie, uśmiecha się bardzo
delikatnie, niemal niedostrzegalnie, wstaje i odchodzi. Patrzę za
nim, jak kieruje się na peron, na którym już stoi jego pociąg.
A ja wciąż siedzę tam na
tej ławce trochę oszołomiony, dopijając ostygłą już kawę. I w
myślach powtarzam to jedno tylko zdanie:
„Krieg not gut”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz