piątek, 1 kwietnia 2016

Dzień 29. Nożownik

Południowa Norwegia. Dombas. Piątek, 8 sierpnia, godz. 7:30.

Zapada niezręczna cisza. Jedziemy kilka minut w milczeniu.
- Mówił pan, że jest pan myśliwym. A co poza polowaniami? Ma pan jeszcze jakieś pasje prócz strzelania do zwierząt? - próbuję ostrożnie zagadnąć.
- Jestem kolekcjonerem noży – odpowiada spokojnie kierowca.
Zmroziło mnie. Nie jestem pewny, czy dobrze usłyszałem.
- Noży? Zbiera je pan?
- Tak, od kilka ładnych lat. Mam ich kilkaset w swoim domu. Głównie myśliwskie. Tu też mam parę sztuk, w bagażniku, mogę stanąć i ci je pokazać.

- Nie, nie muszę ich oglądać, naprawdę nie trzeba – protestuję z uśmiechem i nie nazbyt stanowczo, żeby nie wyjść na wystraszonego chłopaczka.
A jednak nie czuję się bezpiecznie. Facet wpierw przyrównuje kobiety do przedmiotu codziennego użytku, potem opowiada o tych krwawych polowaniach w Puszczy Białowieskiej, a teraz wyjeżdża mi z tymi nożami. Nie ufam mu, dziwnie mu z oczu patrzy.
- Był kiedyś taki amerykański film, do niedawna mój ulubiony, „Fan” z Robertem de Niro. On tam nie tylko kolekcjonował noży, ale zajmował się chyba ich produkcją – zagaduję, by podtrzymać rozmowę.
- Chyba widziałem. Poza tym był psycholem i porwał jakiegoś dzieciaka? O ten film chodzi?
- Właśnie o ten.
Nie udaje mi się jednak kontynuować tego tematu, rozpoczyna on bowiem znienacka swój wykład: opowiada o patroszeniu upolowanych zwierzyny, o tym, jak należy to robić, by nie zniszczyć skóry.
Później opowiada o bagnetach:
- W dawnych czasach to one stanowiły główną siłę żołnierza.
Muszę przyznać, że to, co mówi, jest bardzo ciekawe. Widać, że facet jest pasjonatem i nie robi tego dla szpanu. Nigdy bym nie pomyślał, że usłyszę kiedykolwiek od kogoś pogadanki na temat rodzajów bagnetów, sposobie zadawania nimi ciosów, o tym, jakie noże są najlepsze dla dużej, a jakie dla małej zwierzyny i dlaczego kształt rękojeści jest tak ważny.
Po tym wszystkim, co usłyszałem, coraz mniej skłaniam się ku mojemu wcześniejszemu na wpół żartobliwemu podejrzeniu, że jest on psychopatycznym mordercą. A nawet, gdyby nim był, to zdaje się, że mnie polubił.
- Kurwa mać, zabieram cię do Trondheim! Masz dziś dużo szczęścia - stwierdza niespodziewanie w środku rozmowy. Angielskie przekleństwa ma w małym paluszku, ja po tej półtoragodzinnej przejażdżce z nim też.
- Miałem tu w Oppdal cię wysadzić i potem skręcać do Sunndal, bo tam mam klienta, ale skurwysyn poczeka sobie do jutra. Zaraz to załatwię.
Wyciąga telefon i dzwoni. Nic z tej rozmowy nie rozumiem, oprócz „witam”, „tak”, „nie” i „dziękuję”. Tych słów zdążyłem się już nauczyć. Po chwili odkłada słuchawkę zadowolony.
- Załatwione. Jedziemy do Trondheim. Jutro się z facetem spotkam, powiedziałem mu, że wypadło mi dziś kilka ważnych spraw.
Okazuje się, że handluje motocrossami i miał dziś temu facetowi zawieść jedną maszynę. Nie ukrywam, że cieszy mnie taki obrót sprawy, bo w Trondheim planowałem znaleźć się dziś po południu, a tymczasem jak dobrze pójdzie, będziemy tam już przed dziesiątą. Pozwiedzam trochę, pokręcę się po mieście i jeszcze dziś postaram się wyruszyć dalej na północ.
Zerkam jeszcze na mapę. Wynika z niej coś nieprawdopodobnego. Gdyby faktycznie mnie tam zawiózł, nadrobiłby specjalnie dla mnie bagatela... prawie 250 kilometrów. Chyba rzeczywiście mu odbiło.

I pomyśleć, że jeszcze przed chwilą żałowałem, że wsiadłem do tego samochodu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz