Południowa
Norwegia. Dombas. Piątek, 8 sierpnia, godz. 7:30.
Zapada niezręczna cisza.
Jedziemy kilka minut w milczeniu.
- Mówił pan, że jest pan
myśliwym. A co poza polowaniami? Ma pan jeszcze jakieś pasje prócz
strzelania do zwierząt? - próbuję ostrożnie zagadnąć.
- Jestem kolekcjonerem noży
– odpowiada spokojnie kierowca.
Zmroziło mnie. Nie jestem
pewny, czy dobrze usłyszałem.
- Noży? Zbiera je pan?
- Tak, od kilka ładnych
lat. Mam ich kilkaset w swoim domu. Głównie myśliwskie. Tu też
mam parę sztuk, w bagażniku, mogę stanąć i ci je pokazać.
- Nie, nie muszę ich
oglądać, naprawdę nie trzeba – protestuję z uśmiechem i nie
nazbyt stanowczo, żeby nie wyjść na wystraszonego chłopaczka.
A jednak nie czuję się
bezpiecznie. Facet wpierw przyrównuje kobiety do przedmiotu
codziennego użytku, potem opowiada o tych krwawych polowaniach w
Puszczy Białowieskiej, a teraz wyjeżdża mi z tymi nożami. Nie
ufam mu, dziwnie mu z oczu patrzy.
- Był kiedyś taki
amerykański film, do niedawna mój ulubiony, „Fan” z Robertem de
Niro. On tam nie tylko kolekcjonował noży, ale zajmował się chyba
ich produkcją – zagaduję, by podtrzymać rozmowę.
- Chyba widziałem. Poza tym
był psycholem i porwał jakiegoś dzieciaka? O ten film chodzi?
- Właśnie o ten.
Nie udaje mi się jednak
kontynuować tego tematu, rozpoczyna on bowiem znienacka swój
wykład: opowiada o patroszeniu upolowanych zwierzyny, o tym, jak
należy to robić, by nie zniszczyć skóry.
Później opowiada o
bagnetach:
- W dawnych czasach to one
stanowiły główną siłę żołnierza.
Muszę przyznać, że to, co
mówi, jest bardzo ciekawe. Widać, że facet jest pasjonatem i nie
robi tego dla szpanu. Nigdy bym nie pomyślał, że usłyszę
kiedykolwiek od kogoś pogadanki na temat rodzajów bagnetów,
sposobie zadawania nimi ciosów, o tym, jakie noże są najlepsze dla
dużej, a jakie dla małej zwierzyny i dlaczego kształt rękojeści
jest tak ważny.
Po tym wszystkim, co
usłyszałem, coraz mniej skłaniam się ku mojemu wcześniejszemu na
wpół żartobliwemu podejrzeniu, że jest on psychopatycznym
mordercą. A nawet, gdyby nim był, to zdaje się, że mnie polubił.
- Kurwa mać, zabieram cię
do Trondheim! Masz dziś dużo szczęścia - stwierdza
niespodziewanie w środku rozmowy. Angielskie przekleństwa ma w
małym paluszku, ja po tej półtoragodzinnej przejażdżce z nim
też.
- Miałem tu w Oppdal cię
wysadzić i potem skręcać do Sunndal, bo tam mam klienta, ale
skurwysyn poczeka sobie do jutra. Zaraz to załatwię.
Wyciąga telefon i dzwoni.
Nic z tej rozmowy nie rozumiem, oprócz „witam”, „tak”, „nie”
i „dziękuję”. Tych słów zdążyłem się już nauczyć. Po
chwili odkłada słuchawkę zadowolony.
- Załatwione. Jedziemy do
Trondheim. Jutro się z facetem spotkam, powiedziałem mu, że
wypadło mi dziś kilka ważnych spraw.
Okazuje się, że handluje
motocrossami i miał dziś temu facetowi zawieść jedną maszynę.
Nie ukrywam, że cieszy mnie taki obrót sprawy, bo w Trondheim
planowałem znaleźć się dziś po południu, a tymczasem jak dobrze
pójdzie, będziemy tam już przed dziesiątą. Pozwiedzam trochę,
pokręcę się po mieście i jeszcze dziś postaram się wyruszyć
dalej na północ.
Zerkam jeszcze na mapę.
Wynika z niej coś nieprawdopodobnego. Gdyby faktycznie mnie tam
zawiózł, nadrobiłby specjalnie dla mnie bagatela... prawie 250
kilometrów. Chyba rzeczywiście mu odbiło.
I pomyśleć, że jeszcze
przed chwilą żałowałem, że wsiadłem do tego samochodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz