Północna
Norwegia. Narvik. Niedziela, 10 sierpnia, godz. 13:37.
Jestem dobrej myśli. Mam
dokładnie 5 godzin, by tam dojechać. To bardzo dużo czasu,
zwłaszcza że pogoda sprzyja łapaniu – jest ciepło i niemal
bezchmurnie, dlatego jestem pewien, że mi się uda. A mimo to czuję
lekkie podekscytowanie i spieszy mi się, jakbym był gdzieś
spóźniony.
Wspominam wszystkie
poprzednie niedziele w tej podróży: tydzień temu Msza Święta po
polsku w Haugesund, wcześniej Eucharystia w języku wietnamskim w
Kristiansand, jeszcze wcześniej po duńsku w Frederikshavn i w końcu
ta pierwsza, w języku czeskim w Uściu nad Łabą. A jak wiele
wydarzyło się pomiędzy nimi, jakby cała wieczność je dzieliła,
tyle przygód, tylu poznanych ludzi. Ciekawe, gdzie zastanie mnie
kolejna niedziela, może już w Polsce, w Tychach, w mojej rodzimej
parafii na Paprocanach. Kto to wie?
Teraz jednak najważniejsze,
by dotrzeć do Harstad na 18:30. Nic poza tym się nie liczy. Mija
mnie dość sporo samochodów, kierowcy patrzą znad kierownicy,
uśmiechają się, jedni z delikatnym niedowierzaniem, inni tak
zwyczajnie, z serdecznością. Mi jednak potrzeba nie ich uśmiechu,
ale by któryś się zatrzymał.
I zatrzymuje się. Duży
nissan terenowy z wysokim zawieszeniem.
- Do Harstad – informuję
kierowcę przez otwarte drzwi.
- Mogę podrzucić 30
kilometrów, do Bjerkvik.
Nie bardzo wiem, gdzie to
dokładnie jest, ale skoro gdzieś po drodze, to wsiadam. Rzucam
bagaże na tylne siedzenie i wskakuję do przodu na miejsce pasażera.
Tzn. nie do końca wskakuję, ponieważ na tym siedzeniu siedzi...
pies. Mały piesek, trudno powiedzieć jakiej rasy, ma jasną, krótko
przystrzyżoną sierść i patrzy na mnie zaciekawionymi ślepiami.
- Musi pan go wziąć na
kolana, tylko tak się tu zmieścimy. Bez obaw, nie gryzie –
uspokaja mnie kierowca - Nawet nie szczeka.
I tak mija mi 30 minut jazdy
z Amigo na kolanach, tak bowiem wabi się ów milczek, który
wpatruje się we mnie przez cały ten czas, przy końcu jazdy nawet
dwa razy liże mnie niepewnie w rękę, co ma oznaczać chyba tylko
to, że mnie polubił. Amigo dlatego, ponieważ kierowca często
jeździ do Hiszpanii, gdzie mieszka jego córka. Wychwala ten kraj
pod niebiosa:
- Jest wspaniały! - mówi -
Gdyby pan widział te palmy i plaże, posmakował tamtejszego wina. I
kobiet rzecz jasna! - śmieje się rubasznie.
Wyrzuca mnie przy stacji
benzynowej. Bardzo przyjemny człowiek. Temperament iście
południowy, choć to rodowity Norweg. Chyba te wypady do Malagi
działają nań tak ożywiająco. I jeszcze ten uroczy piesek. Mam
dziwne wrażenie, że po wielu latach to on utkwi mi w pamięci o
wiele bardziej niż jego właściciel.
Według mapy ujechaliśmy 30
kilometrów. A więc jeszcze tylko 90. Coraz bliżej. Za stacją jest
wyjazd i kawałek szerokiego pobocza i tam próbuję szczęścia.
Tu jest naprawdę
przepięknie. Zamiast patrzeć na szosę, samochody i kierowców,
podziwiam wspaniały krajobraz, rozpościerający się na wszystkie
strony, majestatyczne skaliste wybrzeże, które wznosi się ponad
wodami coraz wyżej i wyżej, jak okiem sięgnąć, u jego podnóża
wije się niczym popielaty wąż serpentyna drogi, którą teraz
podążam na północ. Woda w zatoce ciemnobłękitna i połyskująca
w słońcu, a im dalej od brzegów, tym staje się bardziej
szafirowa. Jeden z najpiękniejszych fiordów, jaki do tej pory
widziałem.
Widowisko przerywa mi nagle
jeden z wozów kempingowych na niemieckich tablicach rejestracyjnych,
który zatrzymuje się kilka metrów przede mną. Biegnę.
- Do Harstad chciałem się
dostać.
- To wsiadaj, podwieziemy
cię kawałek. Jedziemy na Lofoty – mówi po angielsku z wyraźnym
niemieckim akcentem kobieta około czterdziestki, obok za kierownicą
siedzi jej mąż.
Gdy usadawiam się przy
stole, w części mieszkalnej pojazdu, przypominam sobie, jak wielu
napotkanych Norwegów mówiło mi: „Lofoty to najpiękniejsza część
naszego kraju”. Jeśli tak, to również najpiękniejsze miejsce na
ziemi. Musi tam być bajecznie, zwłaszcza w taką pogodę jak dziś.
Ja jednak nie mogę tam z
nimi jechać. Pan Bóg czeka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz