środa, 13 kwietnia 2016

Dzień 31. Droga do kościoła

Północna Norwegia. Narvik. Niedziela, 10 sierpnia, godz. 13:37.

Jestem dobrej myśli. Mam dokładnie 5 godzin, by tam dojechać. To bardzo dużo czasu, zwłaszcza że pogoda sprzyja łapaniu – jest ciepło i niemal bezchmurnie, dlatego jestem pewien, że mi się uda. A mimo to czuję lekkie podekscytowanie i spieszy mi się, jakbym był gdzieś spóźniony.
Wspominam wszystkie poprzednie niedziele w tej podróży: tydzień temu Msza Święta po polsku w Haugesund, wcześniej Eucharystia w języku wietnamskim w Kristiansand, jeszcze wcześniej po duńsku w Frederikshavn i w końcu ta pierwsza, w języku czeskim w Uściu nad Łabą. A jak wiele wydarzyło się pomiędzy nimi, jakby cała wieczność je dzieliła, tyle przygód, tylu poznanych ludzi. Ciekawe, gdzie zastanie mnie kolejna niedziela, może już w Polsce, w Tychach, w mojej rodzimej parafii na Paprocanach. Kto to wie?

Teraz jednak najważniejsze, by dotrzeć do Harstad na 18:30. Nic poza tym się nie liczy. Mija mnie dość sporo samochodów, kierowcy patrzą znad kierownicy, uśmiechają się, jedni z delikatnym niedowierzaniem, inni tak zwyczajnie, z serdecznością. Mi jednak potrzeba nie ich uśmiechu, ale by któryś się zatrzymał.
I zatrzymuje się. Duży nissan terenowy z wysokim zawieszeniem.
- Do Harstad – informuję kierowcę przez otwarte drzwi.
- Mogę podrzucić 30 kilometrów, do Bjerkvik.
Nie bardzo wiem, gdzie to dokładnie jest, ale skoro gdzieś po drodze, to wsiadam. Rzucam bagaże na tylne siedzenie i wskakuję do przodu na miejsce pasażera. Tzn. nie do końca wskakuję, ponieważ na tym siedzeniu siedzi... pies. Mały piesek, trudno powiedzieć jakiej rasy, ma jasną, krótko przystrzyżoną sierść i patrzy na mnie zaciekawionymi ślepiami.
- Musi pan go wziąć na kolana, tylko tak się tu zmieścimy. Bez obaw, nie gryzie – uspokaja mnie kierowca - Nawet nie szczeka.
I tak mija mi 30 minut jazdy z Amigo na kolanach, tak bowiem wabi się ów milczek, który wpatruje się we mnie przez cały ten czas, przy końcu jazdy nawet dwa razy liże mnie niepewnie w rękę, co ma oznaczać chyba tylko to, że mnie polubił. Amigo dlatego, ponieważ kierowca często jeździ do Hiszpanii, gdzie mieszka jego córka. Wychwala ten kraj pod niebiosa:
- Jest wspaniały! - mówi - Gdyby pan widział te palmy i plaże, posmakował tamtejszego wina. I kobiet rzecz jasna! - śmieje się rubasznie.
Wyrzuca mnie przy stacji benzynowej. Bardzo przyjemny człowiek. Temperament iście południowy, choć to rodowity Norweg. Chyba te wypady do Malagi działają nań tak ożywiająco. I jeszcze ten uroczy piesek. Mam dziwne wrażenie, że po wielu latach to on utkwi mi w pamięci o wiele bardziej niż jego właściciel.
Według mapy ujechaliśmy 30 kilometrów. A więc jeszcze tylko 90. Coraz bliżej. Za stacją jest wyjazd i kawałek szerokiego pobocza i tam próbuję szczęścia.
Tu jest naprawdę przepięknie. Zamiast patrzeć na szosę, samochody i kierowców, podziwiam wspaniały krajobraz, rozpościerający się na wszystkie strony, majestatyczne skaliste wybrzeże, które wznosi się ponad wodami coraz wyżej i wyżej, jak okiem sięgnąć, u jego podnóża wije się niczym popielaty wąż serpentyna drogi, którą teraz podążam na północ. Woda w zatoce ciemnobłękitna i połyskująca w słońcu, a im dalej od brzegów, tym staje się bardziej szafirowa. Jeden z najpiękniejszych fiordów, jaki do tej pory widziałem.
Widowisko przerywa mi nagle jeden z wozów kempingowych na niemieckich tablicach rejestracyjnych, który zatrzymuje się kilka metrów przede mną. Biegnę.
- Do Harstad chciałem się dostać.
- To wsiadaj, podwieziemy cię kawałek. Jedziemy na Lofoty – mówi po angielsku z wyraźnym niemieckim akcentem kobieta około czterdziestki, obok za kierownicą siedzi jej mąż.
Gdy usadawiam się przy stole, w części mieszkalnej pojazdu, przypominam sobie, jak wielu napotkanych Norwegów mówiło mi: „Lofoty to najpiękniejsza część naszego kraju”. Jeśli tak, to również najpiękniejsze miejsce na ziemi. Musi tam być bajecznie, zwłaszcza w taką pogodę jak dziś.
Ja jednak nie mogę tam z nimi jechać. Pan Bóg czeka.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz