Północna
Norwegia.Harstad. Niedziela, 10 sierpnia, godz. 17:30.
Szafirowe wody fiordu,
porośnięte gęstym lasem górskie zbocza, a w oddali wyrastające z
morza skalisty szczyty – tym karmią się moje źrenice od dobrych
kilkunastu minut. Zauroczone i zafascynowane. Jest tu tak dziko i tak
spokojnie. Do takich miejsc prowadzić może tylko Bóg.
Pora wracać na plebanię.
Zobaczyłem już miasto, przespacerowałem się jego ulicami,
nadszedł w końcu czas, aby spotkać się z rodakami. Okazuje się,
że wszyscy już na mnie czekają. Gdy przekraczam próg, ksiądz
przedstawia mi swoją rodzinę:
- Poznajcie się. To moja
siostra, Ania, jej mąż, Krzysiek i ich dzieci. Przyjechali mnie tu
odwiedzić.
Bardzo mili ludzie.
Rozmawiamy długo przy kawie. Mnie najbardziej ciekawią wieści z
Polski, sport, polityka, najciekawsze wydarzenia, jednak niewiele
mogą mi pomóc, bo sami są w podróży od ponad tygodnia. Natomiast
ich najbardziej interesuje to, jak się tutaj znalazłem, a najwięcej
pytań zadaje ksiądz Jan.
- Coś ty jadł? Gdzie
nocowałeś? Jak przeprawiłeś się przez morze?
To wszystko jest tak proste,
tak oczywiste dla mnie, jednak ich twarze mówią coś zupełnie
innego, na szczęście zdążyłem do tego przywyknąć.
Idziemy na Mszę Świętą.
Maleńki drewniany kościółek pod wezwaniem Świętej Sunnivy nie
jest w stanie pomieścić zbyt wielu wiernych, a mimo to nie wypełnia
się do ostatniego miejsca. Jednak daje się odczuć, że dla tej
garstki, która tu przyszła, jest to ważne wydarzenie, na które
czekali cały tydzień.
Po Eucharystii wszyscy jej
uczestniczy zbierają się w salce na dole na wspólnym podwieczorku.
To piękny zwyczaj, a jednak mam wrażenie, że możliwy tylko w tak
małych wspólnotach, jak ta. Ku mojemu zdziwieniu jest tu kilkoro
Polaków, z każdym z nich staram się zamienić choć słowo. Panuje
tu bardzo przyjazna, wręcz rodzinna atmosfera, czuję się niemal
jak w domu, wśród swoich.
- Słuchaj, znalazłem
osobę, która może cię kawałek podwieźć – oznajmia mi ksiądz.
I rzeczywiście, chwilę
później pojawia się starsza pani. Świetnie mówi po angielsku,
dlatego szybko się dogadujemy. Podrzuci mnie jakieś czterdzieści
kilometrów, bo akurat jedzie na lotnisko odebrać syna.
- Mam nadzieję, że
dotrzesz do mnie na plebanię. Jeśli tak, będziesz mógł tam
przenocować, wykąpać się i coś zjeść. A jeśli nie… Tego
wariantu nie przewiduję. Pomodlę się z za ciebie. Powodzenia.
Kilka minut później siedzę
już w samochodzie i spoglądam na przesuwający się za oknem
krajobraz. Pani Dagmar prowadzi bardzo ostrożnie, także dlatego, że
razem z nami, na tylnym siedzeniu, jadą jej rodzice, ponad
osiemdziesięcioletni staruszkowie. Odwozimy ich do domu, a potem
jedziemy już zupełnie sami. Jakoś przychodzi mi na myśl, sam nie
wiem dlaczego, by porozmawiać o literaturze, której jestem wielkim
miłośnikiem, czym uszczęśliwiam moją sympatyczną rozmówczynię,
ona również sporo czyta. Bardzo się cieszy, gdy opowiadam jej o
kilku znanych mi norweskich pisarzach: Ibsenie, Hamsunie, Sandemo i
Gaarderze, których twórczość dobrze znam.
- Nawet nie wiedziałam, że
są aż tak popularni – śmieje się.
Dojeżdżamy na miejsce.
Wysiadam na skrzyżowaniu drogi głównej i wyjazdowej z lotniska.
Mam nadzieję, że ci, którzy będą go opuszczali, zechcą zabrać
pasażera na gapę, bo do Narviku zostało mi jeszcze jakieś
siedemdziesiąt kilometrów, a robi się coraz chłodniej.
Coś w środku nie pozwala
mi jednak wątpić. Mówi mi, że będzie dobrze, że uda się
dojechać do celu. Oczami wyobraźni już widzę ten prysznic, dach
nad głową, pyszne jedzenie… Obawy są jednak coraz większe z
każdym kolejnym kwadransem bezowocnego stania. W międzyczasie mija
mnie ksiądz Jan ze swoją rodzinką.
- Jeśli będą jakieś
problemy, zadzwoń do mnie, to przyjadę i cię stąd odbiorę –
woła przez otwarte okno.
Dopiero gdy odjeżdża,
przypominam sobie, że przecież nie wymieniliśmy się numerami. Nie
ma czasu do stracenia. Powoli zapada mrok, ledwie mnie tu widać.
- Boże, Ty możesz wszystko
i wiesz, że do pełni szczęścia brakuje mi tylko jednego kierowcy.
Pomóż mi, dla Ciebie to przecież pestka.
Mijają kolejne długie
minuty, aż ktoś się w końcu zatrzymuje. Podbiegam do samochodu.
- Narvik? My też tam
jedziemy, wskakuj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz