Północna
Norwegia. Narvik. Niedziela, 10 sierpnia, godz. 11:04.
Odjeżdża. Patrzę jeszcze,
jak nawraca, by wydostać się jakoś z tego parkingu, a gdy mija
mnie, trąbi głośno. I już go nie ma. Tylko gęsta chmura kurzu
spod opon pozostała z tych wspólnie przejechanych ośmiuset
kilometrów.
A teraz Narvik – cel mojej
podróży, cel pierwszy i jedyny. Ostatni punkt, do którego mogłem
gnać, ostatni szczyt, na który miałem się wspiąć. Teraz trzeba
będzie wracać do kraju, już nie iść, a wracać właśnie, już
nie wspinać się, a schodzić.
Pamiętam jak dziś, gdy
otworzywszy mapę, przesunąłem po niej szybko palcem, obierając
tym samym marszrutę mojej podróży. To było kilka tygodni temu. I
Narvik był tym punktem, ponad który palec nie miał odwagi się
wznieść. Skręcił w prawo, do Szwecji, a potem do Finlandii. I tak
też ja mam zamiar zrobić już jutro, a może jeszcze dziś, jeśli
Bóg pozwoli.
W tej chwili najważniejsze
jest to, by znaleźć kościół katolicki i pójść na mszę. Dziś
niedziela. Mam wrażenie, że centrum miasta jest gdzieś niedaleko,
a to właśnie tam najszybciej znajdę jakąś świątynię. Tuż
obok miejsca, w którym stoję, jest żelazna brama, przed nią
żwirowy podjazd, a w głębi, za gąszczem drzew i krzewów, gdyby
tylko lepiej wytężyć wzrok, kilkadziesiąt nagrobków. Cmentarz.
To pewnie tu leżą ci polscy żołnierze, którzy polegli w bitwie o
Narvik. Wchodzę do środka.
Z zewnątrz nie wydawał się
taki duży. Jest nie tylko rozległy, ale jak wszystkie skandynawskie
cmentarze – bardzo piękny i pełen swoistego uroku. Jest tu
niewielki staw i rzeczka, nad którą rozpostarto drewniany mostek.
Wokół mnóstwo zieleni. Kilku starszych ludzi przechadza się
pomiędzy grobami. Widząc mnie uśmiechają się szeroko. Ciekawe
dlaczego.
Przemierzam nekropolię
wzdłuż i wszerz, ale jakoś nie mogę natrafić na to, czego
szukam. Zapytam tę parę staruszków, która mnie przed chwilą
mijała. On bardzo wysoki, choć nieco zgięty, ma ok. 80-90 lat. Ona
nieco niższa, chyba też trochę młodsza, bo żwawiej się porusza.
- Polacy? Polscy żołnierze?
Czy wiem, gdzie leżą? - zastyga na chwilę. Patrzy na mnie uważnie,
choć zdaje się być nieobecny. Nagle uśmiecha i mówi powoli
łamaną polszczyzną:
- "Brygada Strzelców
Podhalańskich".
Stoję osłupiały. On już
się nie uśmiecha, patrzy tylko na mnie z pewnym podziwem. Czy
raczej z uznaniem.
- Walczyłem w tej bitwie
chłopcze. Walczyliśmy wszyscy. Polak obok Norwega, Norweg obok
Polaka. I powiem ci jedno, jeśli jeszcze tego jeszcze nie wiesz –
nie ma lepszych żołnierzy nad twoich rodaków. Nie ma.
Gdy prowadził mnie w
miejsce, gdzie leżą polegli żołnierze, opowiadał o kilku
szczegółach bitwy, ale przede wszystkim chwalił polski hart ducha,
odwagę i waleczność. I kilka razy jeszcze powtarza po polsku,
niczym refren tej historii: "Brygada Strzelców Podhalańskich".
I tak kroczę u boku tego
starego Norwega pośród tych wszystkich grobów i wsłuchany w jego
opowieść zapominam powoli, gdzie jestem, za to coraz lepiej zdaję
sobie sprawę z tego, skąd pochodzę. Mijamy mogiły żołnierzy
niemieckich, francuskich, angielskich i chyba greckich. Znajdujemy w
końcu kilka ledwie polskich.
- Reszta jest pochowana na
cmentarzu na przedmieściach Narviku. Setki ich tam leży. Tutaj
tylko tylu.
Odprowadzam go pod bramę,
gdzie już czeka jego żona. Idziemy w milczeniu. Pytam się jeszcze,
gdzie tu jest jakiś kościół katolicki, wyjaśniają mi dokładnie,
a gdy żegnam się z nimi dziękując za pomoc, starzec milcząc,
klepie mnie tylko po lewym ramieniu. Oboje odchodzą trzymając się
za rękę.
Długo im się przyglądam,
aż znikają za żywopłotem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz