czwartek, 7 kwietnia 2016

Dzień 31. Brygada Strzelców Podhalańskich

Północna Norwegia. Narvik. Niedziela, 10 sierpnia, godz. 11:04.

Odjeżdża. Patrzę jeszcze, jak nawraca, by wydostać się jakoś z tego parkingu, a gdy mija mnie, trąbi głośno. I już go nie ma. Tylko gęsta chmura kurzu spod opon pozostała z tych wspólnie przejechanych ośmiuset kilometrów.
A teraz Narvik – cel mojej podróży, cel pierwszy i jedyny. Ostatni punkt, do którego mogłem gnać, ostatni szczyt, na który miałem się wspiąć. Teraz trzeba będzie wracać do kraju, już nie iść, a wracać właśnie, już nie wspinać się, a schodzić.
Pamiętam jak dziś, gdy otworzywszy mapę, przesunąłem po niej szybko palcem, obierając tym samym marszrutę mojej podróży. To było kilka tygodni temu. I Narvik był tym punktem, ponad który palec nie miał odwagi się wznieść. Skręcił w prawo, do Szwecji, a potem do Finlandii. I tak też ja mam zamiar zrobić już jutro, a może jeszcze dziś, jeśli Bóg pozwoli.

W tej chwili najważniejsze jest to, by znaleźć kościół katolicki i pójść na mszę. Dziś niedziela. Mam wrażenie, że centrum miasta jest gdzieś niedaleko, a to właśnie tam najszybciej znajdę jakąś świątynię. Tuż obok miejsca, w którym stoję, jest żelazna brama, przed nią żwirowy podjazd, a w głębi, za gąszczem drzew i krzewów, gdyby tylko lepiej wytężyć wzrok, kilkadziesiąt nagrobków. Cmentarz. To pewnie tu leżą ci polscy żołnierze, którzy polegli w bitwie o Narvik. Wchodzę do środka.
Z zewnątrz nie wydawał się taki duży. Jest nie tylko rozległy, ale jak wszystkie skandynawskie cmentarze – bardzo piękny i pełen swoistego uroku. Jest tu niewielki staw i rzeczka, nad którą rozpostarto drewniany mostek. Wokół mnóstwo zieleni. Kilku starszych ludzi przechadza się pomiędzy grobami. Widząc mnie uśmiechają się szeroko. Ciekawe dlaczego.
Przemierzam nekropolię wzdłuż i wszerz, ale jakoś nie mogę natrafić na to, czego szukam. Zapytam tę parę staruszków, która mnie przed chwilą mijała. On bardzo wysoki, choć nieco zgięty, ma ok. 80-90 lat. Ona nieco niższa, chyba też trochę młodsza, bo żwawiej się porusza.
- Polacy? Polscy żołnierze? Czy wiem, gdzie leżą? - zastyga na chwilę. Patrzy na mnie uważnie, choć zdaje się być nieobecny. Nagle uśmiecha i mówi powoli łamaną polszczyzną:
- "Brygada Strzelców Podhalańskich".
Stoję osłupiały. On już się nie uśmiecha, patrzy tylko na mnie z pewnym podziwem. Czy raczej z uznaniem.
- Walczyłem w tej bitwie chłopcze. Walczyliśmy wszyscy. Polak obok Norwega, Norweg obok Polaka. I powiem ci jedno, jeśli jeszcze tego jeszcze nie wiesz – nie ma lepszych żołnierzy nad twoich rodaków. Nie ma.
Gdy prowadził mnie w miejsce, gdzie leżą polegli żołnierze, opowiadał o kilku szczegółach bitwy, ale przede wszystkim chwalił polski hart ducha, odwagę i waleczność. I kilka razy jeszcze powtarza po polsku, niczym refren tej historii: "Brygada Strzelców Podhalańskich".
I tak kroczę u boku tego starego Norwega pośród tych wszystkich grobów i wsłuchany w jego opowieść zapominam powoli, gdzie jestem, za to coraz lepiej zdaję sobie sprawę z tego, skąd pochodzę. Mijamy mogiły żołnierzy niemieckich, francuskich, angielskich i chyba greckich. Znajdujemy w końcu kilka ledwie polskich.
- Reszta jest pochowana na cmentarzu na przedmieściach Narviku. Setki ich tam leży. Tutaj tylko tylu.
Odprowadzam go pod bramę, gdzie już czeka jego żona. Idziemy w milczeniu. Pytam się jeszcze, gdzie tu jest jakiś kościół katolicki, wyjaśniają mi dokładnie, a gdy żegnam się z nimi dziękując za pomoc, starzec milcząc, klepie mnie tylko po lewym ramieniu. Oboje odchodzą trzymając się za rękę.

Długo im się przyglądam, aż znikają za żywopłotem. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz