Południowa
Norwegia. Okolice Dombas. Piątek, 8 sierpnia, godz. 00:30.
Budzę się jakby rażony
piorunem, ogłuszony grzmotem. Potężne walenie do drzwi. Gdzie
jestem? Niczym dwie ogromne pięści rozrywające zawiasy. Nie
odróżniam jawy od snu. Serce przestaje na moment bić. Mój Boże!
Podchodzi do gardła. Nagle cisza. Nie oddycham. Nasłuchuję.
Żadych kroków, żadnych
odgłosów. Chyba już po wszystkim.
Rozglądam się
roztrzęsiony. Teraz serce kołacze mi w piersi jak oszalałe.
Chryste, co to było? Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Mija kilka
długich minut, a ja wciąż nie mogę dojść do siebie.
I nagle wszystko już wiem:
schowana w lesie stacja benzynowa mniej więcej w połowie drogi
między Lillehammer a Trondheim; ten Serb mnie tu przywiózł, gdy
było już ciemno.
Zamknięty w kabinie,
siedząc na klapie sedesu, oparty głową o ścianę, przypominam
sobie pozostałe wydarzenia sprzed kilkudziesięciu minut: całodobowa
restauracja, toaleta, przebieranie się w cieplejsze ciuchy.
I rzeczywiście - plecak
otwarty na oścież, a na jego wierzchu leżą przygotowane kalesony
i gruby sweter. Nawet spodni nie zdjąłem, zdążyłem tylko odpiąć
zamek od paska i zaraz potem musiało mi się przysnąć.
Ile spałem? Która jest
godzina? Wyciągam komórkę - wpół do pierwszej. A więc jakieś
20 minut. Niedługo. Kelnerka albo ekspedienci musieli widzieć, jak
schodzę na dół i bardzo nie spodobało im się to, że nie wchodzę
z powrotem na górę. Przebieram się szybko, zamykam plecak,
otwieram drewniane drzwiczki i wychodzę.
Nie ma tu żywej duszy. A
niech ich wszystkich! W czym ja im przeszkadzałem? Może klientów
odstraszałem? Patrzę czy w pozostałych kabinach ktoś nie siedzi i
nie był przypadkowym świadkiem tego, co się tu działo. Na
szczęście wszystkie są puste.
Właściwie to mam
wystarczająco dużo pieniędzy w kieszeni, by sobie pozwolić na
zamówienie u nich solidnej kolacji zakrapianej winem, a kto wie -
może nawet i dwóch. Więc teoretycznie sam mógłbym być ich
klientem i nie powinni się tak ze mną obchodzić.
Myję twarz zimną wodą, by
trochę ochłonąć. Jestem już o wiele spokojniejszy.
Pewnie będą mi się
dokładnie przyglądać, zlustrują mnie zaraz ze wszystkich stron.
Wchodzę po schodach na górę.
Jak niewiele potrzeba, by
człowieka upodlić. Już dawno nie czułem się tak paskudnie. Za
kogo oni mnie mają? Za kogo biorą? Za jakiegoś bezdomnego
powsinogę bez grosza przy duszy? A może się mnie boją?
Udaje mi się przemknąć
niepostrzeżenie i wyjść tak, by nikt mnie nie zauważył.
A zresztą po co ja się w
ogóle przed nimi ukrywam? Nic złego przecież nie zrobiłem. Teraz
to i tak jest mi wszystko jedno. Muszę konieczne znaleźć jakieś
miejsce, gdzie mógłbym głowę położyć i przespać jakoś tę
cholerną noc i skoro świt, wyrwać się z tej przeklętej stacji.
Kucam kilka metrów od
wejścia do sklepu. Nikt się nie zatrzymuje, nikt nie chce
zatankować, nikt nie chce umyć swojego auta ani kupić hot doga na
dalszą drogę. Wszyscy już dawno śpią.
Rozglądam się chwilę. Tu,
gdzie teraz siedzę, jest niewielka wnęka - coś jakby nisza w
metalowej ścianie, osłonięta z dwóch stron szerokimi na jakieś
pół metra metalowymi podporami. Niby nic, ale zawsze to jakieś
poczucie intymności i bezpieczeństwa. Jest ona na tyle długa, że
niemal w całości bym się w niej zmieścił - musiałbym tylko
lekko podkulić nogi.
Nie ma się co nawet
zastanawiać. Rozkładam szybko karimatę na zimnym betonie, kładę
się na niej, przykrywam śpiworem i gotowe. Odwrócony tyłem do
dystrybutorów paliwowych, zasypiam bardzo szybko zmęczony
wyczerpującym dniem, a ostatnią moją myślą przed zamknięciem
oczu jest to, czy może to wszystko tam na dole mi się nie
przyśniło, może nikt nie pukał w te drzwi i nikogo tam prócz
mnie nie było
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz