wtorek, 29 marca 2016

Dzień 29. Persona non grata

Południowa Norwegia. Okolice Dombas. Piątek, 8 sierpnia, godz. 00:30.

Budzę się jakby rażony piorunem, ogłuszony grzmotem. Potężne walenie do drzwi. Gdzie jestem? Niczym dwie ogromne pięści rozrywające zawiasy. Nie odróżniam jawy od snu. Serce przestaje na moment bić. Mój Boże! Podchodzi do gardła. Nagle cisza. Nie oddycham. Nasłuchuję.
Żadych kroków, żadnych odgłosów. Chyba już po wszystkim.
Rozglądam się roztrzęsiony. Teraz serce kołacze mi w piersi jak oszalałe. Chryste, co to było? Co się dzieje? Gdzie ja jestem? Mija kilka długich minut, a ja wciąż nie mogę dojść do siebie.

I nagle wszystko już wiem: schowana w lesie stacja benzynowa mniej więcej w połowie drogi między Lillehammer a Trondheim; ten Serb mnie tu przywiózł, gdy było już ciemno.
Zamknięty w kabinie, siedząc na klapie sedesu, oparty głową o ścianę, przypominam sobie pozostałe wydarzenia sprzed kilkudziesięciu minut: całodobowa restauracja, toaleta, przebieranie się w cieplejsze ciuchy.
I rzeczywiście - plecak otwarty na oścież, a na jego wierzchu leżą przygotowane kalesony i gruby sweter. Nawet spodni nie zdjąłem, zdążyłem tylko odpiąć zamek od paska i zaraz potem musiało mi się przysnąć.
Ile spałem? Która jest godzina? Wyciągam komórkę - wpół do pierwszej. A więc jakieś 20 minut. Niedługo. Kelnerka albo ekspedienci musieli widzieć, jak schodzę na dół i bardzo nie spodobało im się to, że nie wchodzę z powrotem na górę. Przebieram się szybko, zamykam plecak, otwieram drewniane drzwiczki i wychodzę.
Nie ma tu żywej duszy. A niech ich wszystkich! W czym ja im przeszkadzałem? Może klientów odstraszałem? Patrzę czy w pozostałych kabinach ktoś nie siedzi i nie był przypadkowym świadkiem tego, co się tu działo. Na szczęście wszystkie są puste.
Właściwie to mam wystarczająco dużo pieniędzy w kieszeni, by sobie pozwolić na zamówienie u nich solidnej kolacji zakrapianej winem, a kto wie - może nawet i dwóch. Więc teoretycznie sam mógłbym być ich klientem i nie powinni się tak ze mną obchodzić.
Myję twarz zimną wodą, by trochę ochłonąć. Jestem już o wiele spokojniejszy.
Pewnie będą mi się dokładnie przyglądać, zlustrują mnie zaraz ze wszystkich stron. Wchodzę po schodach na górę.
Jak niewiele potrzeba, by człowieka upodlić. Już dawno nie czułem się tak paskudnie. Za kogo oni mnie mają? Za kogo biorą? Za jakiegoś bezdomnego powsinogę bez grosza przy duszy? A może się mnie boją?
Udaje mi się przemknąć niepostrzeżenie i wyjść tak, by nikt mnie nie zauważył.
A zresztą po co ja się w ogóle przed nimi ukrywam? Nic złego przecież nie zrobiłem. Teraz to i tak jest mi wszystko jedno. Muszę konieczne znaleźć jakieś miejsce, gdzie mógłbym głowę położyć i przespać jakoś tę cholerną noc i skoro świt, wyrwać się z tej przeklętej stacji.
Kucam kilka metrów od wejścia do sklepu. Nikt się nie zatrzymuje, nikt nie chce zatankować, nikt nie chce umyć swojego auta ani kupić hot doga na dalszą drogę. Wszyscy już dawno śpią.
Rozglądam się chwilę. Tu, gdzie teraz siedzę, jest niewielka wnęka - coś jakby nisza w metalowej ścianie, osłonięta z dwóch stron szerokimi na jakieś pół metra metalowymi podporami. Niby nic, ale zawsze to jakieś poczucie intymności i bezpieczeństwa. Jest ona na tyle długa, że niemal w całości bym się w niej zmieścił - musiałbym tylko lekko podkulić nogi.

Nie ma się co nawet zastanawiać. Rozkładam szybko karimatę na zimnym betonie, kładę się na niej, przykrywam śpiworem i gotowe. Odwrócony tyłem do dystrybutorów paliwowych, zasypiam bardzo szybko zmęczony wyczerpującym dniem, a ostatnią moją myślą przed zamknięciem oczu jest to, czy może to wszystko tam na dole mi się nie przyśniło, może nikt nie pukał w te drzwi i nikogo tam prócz mnie nie było

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz