czwartek, 24 marca 2016

Dzień 28. Gorąca herbata

Południowa Norwegia. Lillehammer. Czwartek, 7 sierpnia, godz. 18:30.

Nie idzie mi. Jest już dość późno, coraz mniej światła i coraz chłodniej, a ja wciąż tkwię na tej stacji. Nie jest to najlepsze miejsce do łapania, ale i tak dużo lepsze niż to poprzednie. Zresztą i tak nie ma już czasu na znalezienie czegoś innego.
Dwie godziny już stoję na tym krawężniku. Tuż za mną, pod drugiej stronie ulicy niewielkie centrum handlowe, skąd co chwila wyjeżdża jakiś samochód wypchany po brzegi zakupami. Już nie patrzę w tamtą stronę, niech zerkają, gapią się, uśmiechają, co tylko chcą. Z początku te zaciekawione spojrzenia budzą moją irytację, dopóki nie odkrywam, że mam plecy, swoje własne, którymi mogę się zasłonić. W tej chwili moją uwagę pochłania już tylko ta stacja, ludzie tankujący swoje błyszczące pojazdy, ich dzieci wcinające hot dogi i obsługa w czerwonych kamizelkach myjąca przednie szyby.

Kartkę z napisem „Trondheim” mocuję do plecaka opartego o znak drogowy. Nie lubię machać tym przed wszystkimi. Ktoś chce zabrać, przeczyta napis, kto nie chce, nie zwróci nań nawet uwagi. Tyle że nikt nie chce. Dwóch chciało, ale jechali do Oslo. Zostawili jednak dwa uśmiechy, każdy po jednym, co było bardzo miłe i krzepiące.
Podskakuję, robię kilka przysiadów od czasu do czasu, chucham w dłonie, a potem wkładam je sobie pod pachy. Już nie jest tak przyjemnie ciepło, ale da się wytrzymać. Mój plan na dziś zakładał dostanie się do Trondheim przed zapadnięciem zmroku. Teraz plan jest taki, by tylko się stąd wydostać, nieważne dokąd, byleby w dobrym kierunku.
Kilka metrów ode mnie zatrzymują się dwa czarne i piękne Land Rovery. To jakaś rodzina jadąca zapewne w góry, robi sobie postój, przerwę na rozprostowanie kości i przegryzienie czegoś. Patrzę na nich, jak stoją przy otwartych drzwiach, rozmawiają, jedzą kanapki, piją parujące napoje z termosów. Przyglądają mi się przez chwilę.
Coraz mniejszy tu ruch. Jeszcze godzinę temu nie wiedziałem, komu mam pokazywać wyciągnięty kciuk, tak ich było wielu. Teraz też nie wiem, bo tak ich się nagle mało zrobiło. Żeby się tylko stąd wydostać, choćby kilkanaście kilometrów dalej. Ale i tak nie jest źle. Jakby co, to przynajmniej wiem, gdzie tu można przenocować – znów pójdę pod Stadion Olimpijski, rozłożę tam karimatę i śpiwór, zamknę oczy i zasnę. To jednak ostateczność, której nie biorę nawet pod uwagę. Coś mi mówi, że będzie dobrze, że jeszcze dziś pożegnam się z Lillehammer.
Kątem oka widzę, jak ta pani z Land Rovera zbliża się do mnie. Tamci już wsiedli, gotowi do odjazdu, silniki zapalone. Ona zaś idzie w moim kierunku niosąc coś w ręku. Aż nie mogę w to uwierzyć. Nic nie mówi, nawet jednego słowa, uśmiecha się tylko, wręcza mi kubek gorącej herbaty i dwa duże pączki na plastikowej tacy i odchodzi kłaniając się delikatnym skinieniem głowy. A potem wsiada do samochodu i wszyscy odjeżdżają.
A ja siedzę na krawężniku pełen wdzięczności, krzepiąc się posiłkiem i ludzką dobrocią. Na koniec oblizuję jeszcze lepkie od lukru czubki palców i kąciki ust.
Ojcze, nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem, ale dziękuję.

Znowu wyciągam kciuk. Będzie dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz