Południowa
Norwegia. Lillehammer. Czwartek, 7 sierpnia, godz. 18:30.
Nie idzie mi. Jest już dość
późno, coraz mniej światła i coraz chłodniej, a ja wciąż tkwię
na tej stacji. Nie jest to najlepsze miejsce do łapania, ale i tak
dużo lepsze niż to poprzednie. Zresztą i tak nie ma już czasu na
znalezienie czegoś innego.
Dwie godziny już stoję na
tym krawężniku. Tuż za mną, pod drugiej stronie ulicy niewielkie
centrum handlowe, skąd co chwila wyjeżdża jakiś samochód
wypchany po brzegi zakupami. Już nie patrzę w tamtą stronę, niech
zerkają, gapią się, uśmiechają, co tylko chcą. Z początku te
zaciekawione spojrzenia budzą moją irytację, dopóki nie odkrywam,
że mam plecy, swoje własne, którymi mogę się zasłonić. W tej
chwili moją uwagę pochłania już tylko ta stacja, ludzie tankujący
swoje błyszczące pojazdy, ich dzieci wcinające hot dogi i obsługa
w czerwonych kamizelkach myjąca przednie szyby.
Kartkę z napisem
„Trondheim” mocuję do plecaka opartego o znak drogowy. Nie lubię
machać tym przed wszystkimi. Ktoś chce zabrać, przeczyta napis,
kto nie chce, nie zwróci nań nawet uwagi. Tyle że nikt nie chce.
Dwóch chciało, ale jechali do Oslo. Zostawili jednak dwa uśmiechy,
każdy po jednym, co było bardzo miłe i krzepiące.
Podskakuję, robię kilka
przysiadów od czasu do czasu, chucham w dłonie, a potem wkładam je
sobie pod pachy. Już nie jest tak przyjemnie ciepło, ale da się
wytrzymać. Mój plan na dziś zakładał dostanie się do Trondheim
przed zapadnięciem zmroku. Teraz plan jest taki, by tylko się stąd
wydostać, nieważne dokąd, byleby w dobrym kierunku.
Kilka metrów ode mnie
zatrzymują się dwa czarne i piękne Land Rovery. To jakaś rodzina
jadąca zapewne w góry, robi sobie postój, przerwę na
rozprostowanie kości i przegryzienie czegoś. Patrzę na nich, jak
stoją przy otwartych drzwiach, rozmawiają, jedzą kanapki, piją
parujące napoje z termosów. Przyglądają mi się przez chwilę.
Coraz mniejszy tu ruch. Jeszcze godzinę temu nie wiedziałem, komu mam pokazywać
wyciągnięty kciuk, tak ich było wielu. Teraz też nie wiem, bo tak
ich się nagle mało zrobiło. Żeby się tylko stąd wydostać,
choćby kilkanaście kilometrów dalej. Ale i tak nie jest źle.
Jakby co, to przynajmniej wiem, gdzie tu można przenocować – znów
pójdę pod Stadion Olimpijski, rozłożę tam karimatę i śpiwór,
zamknę oczy i zasnę. To jednak ostateczność, której nie biorę
nawet pod uwagę. Coś mi mówi, że będzie dobrze, że jeszcze dziś
pożegnam się z Lillehammer.
Kątem oka widzę, jak ta
pani z Land Rovera zbliża się do mnie. Tamci już wsiedli, gotowi
do odjazdu, silniki zapalone. Ona zaś idzie w moim kierunku niosąc
coś w ręku. Aż nie mogę w to uwierzyć. Nic nie mówi, nawet
jednego słowa, uśmiecha się tylko, wręcza mi kubek gorącej
herbaty i dwa duże pączki na plastikowej tacy i odchodzi kłaniając
się delikatnym skinieniem głowy. A potem wsiada do samochodu i
wszyscy odjeżdżają.
A ja siedzę na krawężniku
pełen wdzięczności, krzepiąc się posiłkiem i ludzką dobrocią.
Na koniec oblizuję jeszcze lepkie od lukru czubki palców i kąciki
ust.
Ojcze, nie wiem, czym sobie
na to zasłużyłem, ale dziękuję.
Znowu wyciągam kciuk.
Będzie dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz