sobota, 5 marca 2016

Dzień 27. Autokar

Południowa Norwegia. Oslo. Środa, 6 sierpnia, godz. 21:50.

Powoli zapada zmrok. Tracę siły. Niemal nie spałem poprzedniej nocy i teraz daje to o sobie znać. Mocuję do plecaka kartkę z napisem „Lillehammer”, siadam na krawężniku i czekam.
Jest już tak ciemno, że niemal mnie tu nie widać, dlatego przesuwam się o kilkanaście metrów, by znaleźć się bliżej latarni i być lepiej widocznym. Samochodów, pomimo tak późnej pory, jest jeszcze dość sporo, dlatego nie tracę nadziei, że może jednak uda mi się dziś stąd wydostać.
Modlę się po cichu, by wydarzył się jakiś cud. Jakikolwiek. Głowa zaczyna mi ciążyć, a senność coraz trudniej okiełznać. Przeszukuję wzrokiem pobliskie zarośla i kamienie, abym w razie czego wiedział, gdzie mam rozłożyć śpiwór i karimatę.

Na stacji zatrzymuje się autokar, wielki, luksusowy pojazd, z którego wysiada grupka młodych, hałaśliwych chłopaków. Wszyscy znikają w pobliskim McDonaldzie. Tym to dobrze. Ciekawe skąd wracają albo dokąd jadą. Po kilku minutach część z nich wraca do autobusu, część krąży po parkingu zajadając hamburgery i popijając pepsi. Jeden z nich spogląda w moją stronę z wyraźnym zainteresowaniem, rozmawia ze swoimi kolegami, potem zbliża się do mnie powoli i czytając napis na przytwierdzonej do plecaka kartce, uśmiecha się i zadaje mi jakieś pytanie w języku norweskim.
- I can`t speak norwegian. Only english – odpowiadam jak zawsze w takich sytuacjach.
- Jedziesz do Lillehammer? My też jedziemy do Lillehammer. Mógłbyś się z nami zabrać.
- Zabrać z wami? - Patrzę na ten luksusowy autobus - Obawiam się, że nie stać mnie na taką podróż.
- Nie, nie. Ja już pytałem trenera i kierowcę. Możesz jechać z nami.
Aż nie wiem, co powiedzieć. Musiał mnie już wcześniej tu dojrzeć, zobaczyć, dokąd jadę, zdążył porozmawiać jeszcze z jakimś trenerem i kierowcą. Wszystko zaplanował. Niesamowite. Nie bardzo wiedząc, co robić pytam jeszcze tylko:
- Poważnie?
- Jasne. Bierz bagaże i chodź!
Nim wsiadam do środka, rozmawiam jeszcze chwilę z kierowcą autokaru, który okazuje się być... Polakiem.
- Jeżdżę tu i tam po całej Norwegii, a pojutrze mam np. kurs do Oświęcimia, do Auschwitz.
Aż mi się oczy zaświeciły. Kurs do Polski. Wiem jednak, że nawet gdybym chciał, nie mógłbym z nim jechać, najważniejsze jest bowiem dotarcie do celu, do Narviku. Nie wiem dlaczego, ale coś mi mówi, że od tego zależy powodzenie całej tej wyprawy.
Dowiaduję się jeszcze, kim jest ta młodzież, które mnie tu zaprosiła.
- Chłopaki wracają z meczu. Grali z drużyną z Oslo. To jakaś norweska liga młodzieżowa.
Otwiera mi luk bagażowy, tam zostawiam swoje rzeczy, witam się jeszcze z jednym z tych trenerów, o których wcześniej była mowa i wsiadam do środka.
Chyba nigdy nie jechałem takim cackiem. Siadam w jednym ze środkowych rzędów. Słychać dochodzący z zewnątrz głos masażysty chyba, który woła wszystkich, by wsiedli, bo za chwile odjeżdżamy. Zewsząd gwar, śmiech i głośne rozmowy. Kierowca usadawia się wygodnie za kierownica i nie odwracając się nawet, zwraca się do mnie po polsku:

- Za dwie godziny powinniśmy być w Lillehammer.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz