Południowa
Norwegia. Oslo. Środa, 6 sierpnia, godz. 21:50.
Powoli zapada zmrok. Tracę
siły. Niemal nie spałem poprzedniej nocy i teraz daje to o sobie
znać. Mocuję do plecaka kartkę z napisem „Lillehammer”, siadam
na krawężniku i czekam.
Jest już tak ciemno, że
niemal mnie tu nie widać, dlatego przesuwam się o kilkanaście
metrów, by znaleźć się bliżej latarni i być lepiej widocznym.
Samochodów, pomimo tak późnej pory, jest jeszcze dość sporo,
dlatego nie tracę nadziei, że może jednak uda mi się dziś stąd
wydostać.
Modlę się po cichu, by
wydarzył się jakiś cud. Jakikolwiek. Głowa zaczyna mi ciążyć,
a senność coraz trudniej okiełznać. Przeszukuję wzrokiem
pobliskie zarośla i kamienie, abym w razie czego wiedział, gdzie
mam rozłożyć śpiwór i karimatę.
Na stacji zatrzymuje się
autokar, wielki, luksusowy pojazd, z którego wysiada grupka młodych,
hałaśliwych chłopaków. Wszyscy znikają w pobliskim McDonaldzie.
Tym to dobrze. Ciekawe skąd wracają albo dokąd jadą. Po kilku
minutach część z nich wraca do autobusu, część krąży po
parkingu zajadając hamburgery i popijając pepsi. Jeden z nich
spogląda w moją stronę z wyraźnym zainteresowaniem, rozmawia ze
swoimi kolegami, potem zbliża się do mnie powoli i czytając napis
na przytwierdzonej do plecaka kartce, uśmiecha się i zadaje mi
jakieś pytanie w języku norweskim.
- I can`t
speak norwegian. Only
english – odpowiadam jak zawsze w takich sytuacjach.
- Jedziesz do Lillehammer?
My też jedziemy do Lillehammer. Mógłbyś się z nami zabrać.
- Zabrać z wami? - Patrzę
na ten luksusowy autobus - Obawiam się, że nie stać mnie na taką
podróż.
- Nie, nie. Ja już pytałem
trenera i kierowcę. Możesz jechać z nami.
Aż nie wiem, co powiedzieć.
Musiał mnie już wcześniej tu dojrzeć, zobaczyć, dokąd jadę,
zdążył porozmawiać jeszcze z jakimś trenerem i kierowcą.
Wszystko zaplanował. Niesamowite. Nie bardzo wiedząc, co robić
pytam jeszcze tylko:
- Poważnie?
- Jasne. Bierz bagaże i
chodź!
Nim wsiadam do środka,
rozmawiam jeszcze chwilę z kierowcą autokaru, który okazuje się
być... Polakiem.
- Jeżdżę tu i tam po
całej Norwegii, a pojutrze mam np. kurs do Oświęcimia, do
Auschwitz.
Aż mi się oczy zaświeciły.
Kurs do Polski. Wiem jednak, że nawet gdybym chciał, nie mógłbym
z nim jechać, najważniejsze jest bowiem dotarcie do celu, do
Narviku. Nie wiem dlaczego, ale coś mi mówi, że od tego zależy
powodzenie całej tej wyprawy.
Dowiaduję się jeszcze, kim
jest ta młodzież, które mnie tu zaprosiła.
- Chłopaki wracają z
meczu. Grali z drużyną z Oslo. To jakaś norweska liga młodzieżowa.
Otwiera mi luk bagażowy,
tam zostawiam swoje rzeczy, witam się jeszcze z jednym z tych
trenerów, o których wcześniej była mowa i wsiadam do środka.
Chyba nigdy nie jechałem
takim cackiem. Siadam w jednym ze środkowych rzędów. Słychać
dochodzący z zewnątrz głos masażysty chyba, który woła
wszystkich, by wsiedli, bo za chwile odjeżdżamy. Zewsząd gwar,
śmiech i głośne rozmowy. Kierowca usadawia się wygodnie za
kierownica i nie odwracając się nawet, zwraca się do mnie po
polsku:
- Za dwie godziny powinniśmy
być w Lillehammer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz