Południowa
Norwegia. Oslo. Środa, 6 sierpnia, godz. 15:23.
Dwudziesty siódmy dzień
podróży, a ja chcę się wycofać.
Gorąca herbata stygnie w
plastikowym kubku w mojej dłoni, a z głośników płyną
niezrozumiałe komunikaty w języku norweskim. Setki pasażerów
pędzących nie wiadomo dokąd tylko po to, by jak najszybciej stąd
zniknąć, rozpłynąć się w powietrzu. Chciałbym być teraz
jednym z nich.
To wszystko przez te
pieniądze. Mam teraz pełne kieszenie, ponad 300 koron, to
wystarczająco dużo, by kupić sobie bilet na prom do Danii, do
Frederikshavn, albo ze Szwecji do Polski. Gdy ich nie miałem,
myślałem tylko o tym, by iść do przodu i nie oglądać się za
siebie, nie było wtedy innego wyjścia. Ale teraz jest.
Powrót stał się nagle tak
realny, niemal na wyciągnięcie ręki. Czemu miałbym jechać dalej?
Po co? Już i tak wiele przeżyłem, zobaczyłem więcej, niż
kiedykolwiek wcześniej w swoim życiu, spełniłem marzenia. Czego
chcieć więcej?
Jestem tym wszystkim
zmęczony, nie chcę się poddać, chciałbym po prostu odpocząć.
Nieprzespana noc, długa wędrówka, ulewny deszcz, ile jeszcze?
Wiem, że dałbym radę, a jednak bliskość komfortu i
bezpieczeństwa nęci i to bardzo.
Szukam znaków od Boga, ale
On dzisiaj milczy. Akurat dziś, gdy najbardziej Go potrzebuję.
Rzucam monetą, ale za każdym razem wychodzi co innego. To głupie i
dziecinne. Bez sensu.
Wciąż pada. Nie wiem, czy
mam jeszcze cokolwiek suchego na sobie. Plecak chyba też trochę
przemókł pomimo okrywającego go worka. Najgorsze jest to, że ja
dalej nie mam pojęcia, jak wydostać się z tego cholernego miasta.
A może stąd nie da się wydostać, może jedynym sposobem jest ten
prom?
Nie mam zamiaru spędzić
kolejnej nocy na tutejszym dworcu. Przysięgam, że jeśli dziś znów
będę musiał to zrobić, wracam do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz