Norwegia.
Lillehammer. Czwartek, 7 sierpnia, godz. 5:30.
Otwieram oczy. Mija kilka
długich chwil, nim przypominam sobie, gdzie jestem. Wysoko nade mną
dach, wsparty na kilkumetrowych podporach, z obydwu stron wielkie
betonowe przegrody, a za mną ogromna przeszklona ściana. Ja zaś
leżę w tej niszy, skulony na karimacie i otulony szczelnie
śpiworem, próbując przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszej nocy,
których bezpośrednim następstwem było znalezienie się tutaj,
przed wejściem głównym do jednej z aren olimpijskich.
Porządkuję w głowie
wspomnienia ostatnich godzin, jak elementy łamigłówki. Nie
wszystkie z nich wydają mi się realne, musi minąć jeszcze jakiś
czas, nim zdołam się oswoić z nieprawdopodobieństwem niektórych
zdarzeń.
Zastanawiam się, dlaczego
wstałem tak wcześnie, dlaczego nastawiłem budzik na 5:30? Bałem
się, że ktoś mnie zobaczy i weźmie za jakiegoś bezdomnego
włóczęgę, albo że ochrona obiektu mnie stąd przepędzi. I tak
nie chcąc narażać się na niepotrzebne upokorzenia, naraziłem się
na niewyspanie.
Pora wstawać! Pakuję swoje
rzeczy do plecaka, siadam na pobliskiej ławce i przygotowuję
śniadanie. Jest już po szóstej, a tu dalej żywej duszy, miasto
ciągle śpi. Najważniejsze teraz, to znaleźć dworzec kolejowy, o
tej godzinie powinien już być otwarty.
Schodzę w kierunku centrum.
Za mną, triumfalnie ponad miastem górują dwie wspaniałe skocznie
olimpijskie. Są naprawdę piękne. Idąc, rozglądam się wszędzie
wokoło, chcąc poznać jak najlepiej to słynne Lillehammer.
Niewielkie centrum, deptak ciągnący się z północy na południe,
bliskość przepięknego jeziora, brak wysokiej zabudowy, prócz
kilku najważniejszych urzędów, ale i te nie mają więcej niż
trzy piętra, mnóstwo wspaniale wykończonych domostw, które w
Polsce uchodziły by za wille, tutaj jednak, jak mogę podejrzewać,
nie są niczym szczególnym, a już na pewno nie uchodzą za
luksusowe. Kilka sklepów, szkoły jeszcze żadnej nie widziałem,
dworzec kolejowy, do którego się właśnie zbliżam i biblioteka.
Nie wydaje mi się, by mogło tu mieszkać więcej niż 20 tysięcy
ludzi, choć mogę się mylić. Jednym słowem – spokojne i
niezwykle urokliwe miasteczko, schowane gdzieś pomiędzy niewysokimi
górami południowej Norwegii. W dodatku z zabawną nazwą (Lillehammer to po norwesku "młotek", dosł. "mały młot", "lille hammer").
I zastanawiam się tylko,
jak można było tu zorganizować Igrzysko Olimpijskie, gigantyczną
imprezę sportową, ściągającą uwagę całego świata, która
chyba na zawsze pozbawiła to miejsce jakiejś części swojej duszy.
Wielka szkoda.
Jest i dworzec. Tam usiądę
i pomyślę, co dalej.
Właściwie to nie mam już
tutaj, co zwiedzać, zobaczyłem już prawie pół miasta, a drugie
pół pewnie niczym się nie różni. Pozostało jeszcze tylko jedno
miejsce, do którego muszę pójść, choćby nie wiem, co. Właściwie
to nie pójść, ale wspiąć się pod górę. Nigdy nie widziałem
skoczni narciarskiej z bliska, nawet Wielką Krokiew w Zakopanem
oglądałem z okna jadącego autokaru, podobnie było w Harrachowie
trzy tygodnie temu i w Libercu. Trzeba to jak najszybciej nadrobić.
Ale najpierw muszę coś
zrobić z tymi plecakami. Postanawiam, że tym razem zainwestuję w
przechowalnię bagażu, nie ma co oszczędzać, by potem jęczeć z
bólu i wyczerpania, dość już ma dzień swojej biedy, po co mu
jeszcze dokładać?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz