środa, 23 marca 2016

Dzień 28. Młotek

Norwegia. Lillehammer. Czwartek, 7 sierpnia, godz. 5:30.

Otwieram oczy. Mija kilka długich chwil, nim przypominam sobie, gdzie jestem. Wysoko nade mną dach, wsparty na kilkumetrowych podporach, z obydwu stron wielkie betonowe przegrody, a za mną ogromna przeszklona ściana. Ja zaś leżę w tej niszy, skulony na karimacie i otulony szczelnie śpiworem, próbując przypomnieć sobie wydarzenia wczorajszej nocy, których bezpośrednim następstwem było znalezienie się tutaj, przed wejściem głównym do jednej z aren olimpijskich.
Porządkuję w głowie wspomnienia ostatnich godzin, jak elementy łamigłówki. Nie wszystkie z nich wydają mi się realne, musi minąć jeszcze jakiś czas, nim zdołam się oswoić z nieprawdopodobieństwem niektórych zdarzeń.

Zastanawiam się, dlaczego wstałem tak wcześnie, dlaczego nastawiłem budzik na 5:30? Bałem się, że ktoś mnie zobaczy i weźmie za jakiegoś bezdomnego włóczęgę, albo że ochrona obiektu mnie stąd przepędzi. I tak nie chcąc narażać się na niepotrzebne upokorzenia, naraziłem się na niewyspanie.
Pora wstawać! Pakuję swoje rzeczy do plecaka, siadam na pobliskiej ławce i przygotowuję śniadanie. Jest już po szóstej, a tu dalej żywej duszy, miasto ciągle śpi. Najważniejsze teraz, to znaleźć dworzec kolejowy, o tej godzinie powinien już być otwarty.
Schodzę w kierunku centrum. Za mną, triumfalnie ponad miastem górują dwie wspaniałe skocznie olimpijskie. Są naprawdę piękne. Idąc, rozglądam się wszędzie wokoło, chcąc poznać jak najlepiej to słynne Lillehammer. Niewielkie centrum, deptak ciągnący się z północy na południe, bliskość przepięknego jeziora, brak wysokiej zabudowy, prócz kilku najważniejszych urzędów, ale i te nie mają więcej niż trzy piętra, mnóstwo wspaniale wykończonych domostw, które w Polsce uchodziły by za wille, tutaj jednak, jak mogę podejrzewać, nie są niczym szczególnym, a już na pewno nie uchodzą za luksusowe. Kilka sklepów, szkoły jeszcze żadnej nie widziałem, dworzec kolejowy, do którego się właśnie zbliżam i biblioteka. Nie wydaje mi się, by mogło tu mieszkać więcej niż 20 tysięcy ludzi, choć mogę się mylić. Jednym słowem – spokojne i niezwykle urokliwe miasteczko, schowane gdzieś pomiędzy niewysokimi górami południowej Norwegii. W dodatku z zabawną nazwą (Lillehammer to po norwesku "młotek", dosł. "mały młot", "lille hammer").
I zastanawiam się tylko, jak można było tu zorganizować Igrzysko Olimpijskie, gigantyczną imprezę sportową, ściągającą uwagę całego świata, która chyba na zawsze pozbawiła to miejsce jakiejś części swojej duszy. Wielka szkoda.
Jest i dworzec. Tam usiądę i pomyślę, co dalej.
Właściwie to nie mam już tutaj, co zwiedzać, zobaczyłem już prawie pół miasta, a drugie pół pewnie niczym się nie różni. Pozostało jeszcze tylko jedno miejsce, do którego muszę pójść, choćby nie wiem, co. Właściwie to nie pójść, ale wspiąć się pod górę. Nigdy nie widziałem skoczni narciarskiej z bliska, nawet Wielką Krokiew w Zakopanem oglądałem z okna jadącego autokaru, podobnie było w Harrachowie trzy tygodnie temu i w Libercu. Trzeba to jak najszybciej nadrobić.
Ale najpierw muszę coś zrobić z tymi plecakami. Postanawiam, że tym razem zainwestuję w przechowalnię bagażu, nie ma co oszczędzać, by potem jęczeć z bólu i wyczerpania, dość już ma dzień swojej biedy, po co mu jeszcze dokładać?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz