poniedziałek, 29 lutego 2016

Dzień 27. Bezdomność wieczorową porą

Południowa Norwegia. Oslo. Środa, 6 sierpnia, godz. 00:47.

To bardzo dziwne uczucie nie mieć gdzie się podziać, nie mieć w pobliżu nikogo bliskiego, z dnia na dzień stać się bezdomnym. Zwłaszcza nocą, gdy całe miasto kładzie się spać, ludzie gaszą światła w swoich domach, a my jesteśmy tylko odgłosem naszych kroków w ciemnościach. Właściwie to tylko wówczas jest to przykre, bo za dnia bezdomność ma smak przygód i marzeń.
Błąkam się jak cień po ulicach zmęczonego i sennego Oslo, a w głowie tylko jedna myśl, jedna jedyna, by znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie można schronić się przez mrokiem i chłodem i darować oczom odrobinę snu. Gdybym tylko wiedział, gdzie jestem i czy dobrze idę. Nawet nie ma kogo zapytać. W absolutnej ciszy, niesiony przeczuciem, zmierzam powoli w stronę dworca.

Ile ja bym dał, by mieć tu teraz swój dom. Tam zawsze ktoś na mnie czekał, to do niego mogłem uciec i w nim być sobą. A ja tak po prostu go zostawiłem. Tajemniczy żal ściska moje gardło. Jaki dziś dzień? Środa? A więc to już trzy tygodnie…
Docieram w końcu do centrum. Mijam te same budynki, które jeszcze niedawno fotografowaliśmy z Marcinem podekscytowani jak małe dzieci. Ciekawe, co on teraz robi. Pewnie śpi w najlepsze w swoim namiocie, albo słucha przez radio muzyki i myśli o jutrzejszym wyjeździe z Bergen.
Jest i dworzec! Ale niestety zamknięty. Do 5:00 nad ranem. Tego się obawiałem. Jedyne wyjście, to pójść na perony. Nikogo tam nie ma no i jest gdzie usiąść. Ławki są metalowe, zimne i bardzo niewygodne, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Jestem wykończony. Co mam dalej robić? Siedzieć tu kilka godzin w tym chłodzie? A co, jeśli ktoś tu przyjdzie i mnie przepędzi? Oczy jednak zamykają się same, a ciało bezwolnie osuwa się na bok.
Nagły impuls, wstaję, niczym rażony piorunem. Nie mogę! Za nic w świecie. Nie jest łatwo przemóc się i zasnąć na dworcu w centrum dużego miasta. Przypieczętowałbym tym swoją bezdomność. Ale czy jest inne wyjście? Buntuję się. Nie chcę. Spać na dworcu? Nigdy w życiu!.
Po chwili oczy znowu są zamknięte. Zasypiam.
Budzi mnie głośny ryk silnika. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, ekipa sprzątająca, z pomocą potężnej maszyny, oczyszcza obejście pobliskiego hotelu. Jakby tego było mało, pokrzykują coś do siebie, robiąc wielkie zamieszanie.
Nie potrafię. Nie tutaj. Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Wstaję. Bagaże zostawiam na ławce, spaceruję tam i z powrotem po płycie peronu. Temperatura spada. Mam dreszcze. Nogi nie chcą już iść, powieki nie chcą już być otwarte. Na zegarku 2:00. Jeszcze 3 godziny. Tylko 3 godziny.
Otwieram plecak. Sprawdzam, czy mam coś jeszcze do jedzenia. Nic nie mam. Natrafiam palcami na Pismo Święte, ściskam je w mocno ręku, ale nie wyciągam. Ubieram czapkę i rękawiczki. Chodzę, siadam, potem znów chodzę i znów siadam. Idę na peron trzeci. Tam podobnie. Próbuję skupić na czymś myśli, nad czymś się zastanowić. Nie jest to łatwe. Mózg nie chce pracować. Nucę coś sobie pod nosem. I znów siadam, zamykam oczy.
Budzę się po godzinie. Z zimna. Na siedząco. Nic się nie zmieniło - po prawej moje plecaki, po lewej dworcowy terminal, przede mną peron numer 2, nade mną księżyc. Okrywam się śpiworem i próbuję zasnąć. Nie potrafię. Muszę iść, chodzić, rozgrzać mięśnie, za bardzo się wychłodziłem.
Wstaję, zabieram bagaże i szwendam się po najbliższej okolicy dworca. Przystaję niedaleko wejścia do hotelu. Taksówkarze, którzy czekają tam w swoich samochodach, wyglądają na równie sennych i zmęczonych, mam ochotę podejść do któregoś, porozmawiać, ale jednak wracam na dworzec.

Jest już czwarta. Jeszcze tylko godzina.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz