Południowa
Norwegia. Oslo. Środa, 6 sierpnia, godz. 00:47.
To bardzo dziwne uczucie nie
mieć gdzie się podziać, nie mieć w pobliżu nikogo bliskiego, z
dnia na dzień stać się bezdomnym. Zwłaszcza nocą, gdy całe
miasto kładzie się spać, ludzie gaszą światła w swoich domach,
a my jesteśmy tylko odgłosem naszych kroków w ciemnościach.
Właściwie to tylko wówczas jest to przykre, bo za dnia bezdomność
ma smak przygód i marzeń.
Błąkam się jak cień po
ulicach zmęczonego i sennego Oslo, a w głowie tylko jedna myśl,
jedna jedyna, by znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie można schronić
się przez mrokiem i chłodem i darować oczom odrobinę snu. Gdybym
tylko wiedział, gdzie jestem i czy dobrze idę. Nawet nie ma kogo
zapytać. W absolutnej ciszy, niesiony przeczuciem, zmierzam powoli w
stronę dworca.
Ile ja bym dał, by mieć tu
teraz swój dom. Tam zawsze ktoś na mnie czekał, to do niego mogłem
uciec i w nim być sobą. A ja tak po prostu go zostawiłem.
Tajemniczy żal ściska moje gardło. Jaki dziś dzień? Środa? A
więc to już trzy tygodnie…
Docieram w końcu do
centrum. Mijam te same budynki, które jeszcze niedawno
fotografowaliśmy z Marcinem podekscytowani jak małe dzieci.
Ciekawe, co on teraz robi. Pewnie śpi w najlepsze w swoim namiocie,
albo słucha przez radio muzyki i myśli o jutrzejszym wyjeździe z
Bergen.
Jest i dworzec! Ale niestety
zamknięty. Do 5:00 nad ranem. Tego się obawiałem. Jedyne wyjście,
to pójść na perony. Nikogo tam nie ma no i jest gdzie usiąść.
Ławki są metalowe, zimne i bardzo niewygodne, ale zupełnie mi to
nie przeszkadza. Jestem wykończony. Co mam dalej robić? Siedzieć
tu kilka godzin w tym chłodzie? A co, jeśli ktoś tu przyjdzie i
mnie przepędzi? Oczy jednak zamykają się same, a ciało bezwolnie
osuwa się na bok.
Nagły impuls, wstaję,
niczym rażony piorunem. Nie mogę! Za nic w świecie. Nie jest łatwo
przemóc się i zasnąć na dworcu w centrum dużego miasta.
Przypieczętowałbym tym swoją bezdomność. Ale czy jest inne
wyjście? Buntuję się. Nie chcę. Spać na dworcu? Nigdy w życiu!.
Po chwili oczy znowu są
zamknięte. Zasypiam.
Budzi mnie głośny ryk
silnika. Kilkadziesiąt metrów dalej, za płotem, ekipa sprzątająca,
z pomocą potężnej maszyny, oczyszcza obejście pobliskiego hotelu.
Jakby tego było mało, pokrzykują coś do siebie, robiąc wielkie
zamieszanie.
Nie potrafię. Nie tutaj.
Bardzo bym chciał, ale nie mogę. Wstaję. Bagaże zostawiam na
ławce, spaceruję tam i z powrotem po płycie peronu. Temperatura
spada. Mam dreszcze. Nogi nie chcą już iść, powieki nie chcą już
być otwarte. Na zegarku 2:00. Jeszcze 3 godziny. Tylko 3 godziny.
Otwieram plecak. Sprawdzam,
czy mam coś jeszcze do jedzenia. Nic nie mam. Natrafiam palcami na
Pismo Święte, ściskam je w mocno ręku, ale nie wyciągam. Ubieram
czapkę i rękawiczki. Chodzę, siadam, potem znów chodzę i znów
siadam. Idę na peron trzeci. Tam podobnie. Próbuję skupić na
czymś myśli, nad czymś się zastanowić. Nie jest to łatwe. Mózg
nie chce pracować. Nucę coś sobie pod nosem. I znów siadam,
zamykam oczy.
Budzę się po godzinie. Z
zimna. Na siedząco. Nic się nie zmieniło - po prawej moje
plecaki, po lewej dworcowy terminal, przede mną peron numer 2, nade
mną księżyc. Okrywam się śpiworem i próbuję zasnąć. Nie
potrafię. Muszę iść, chodzić, rozgrzać mięśnie, za bardzo się
wychłodziłem.
Wstaję, zabieram bagaże i
szwendam się po najbliższej okolicy dworca. Przystaję niedaleko
wejścia do hotelu. Taksówkarze, którzy czekają tam w swoich
samochodach, wyglądają na równie sennych i zmęczonych, mam ochotę
podejść do któregoś, porozmawiać, ale jednak wracam na dworzec.
Jest już czwarta. Jeszcze
tylko godzina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz