Zachodnia Norwegia. Haugesund. Niedziela, 3
sierpnia. Godz. 7:12
Otwieram oczy.
Gdzie jestem? Co tu tak miękko? Po ułamku sekundy wszystko sobie przypominam -
jesteśmy w mieszkaniu Hansa. Spoglądam w prawo – Marcin śpi jak zabity.
Szczerze mówiąc, to mi też nie za bardzo chce się wstawać, za dobrze mi tu.
Łóżko, na którym
obydwaj leżymy jest tak wielkie, że mogłyby się na nim rozłożyć swobodnie nawet
3 osoby. Na czymś równie wygodnym chyba nigdy nie spałem. Patrzę na zegarek w
telefonie, dopiero 7:13. Msza jest o 9:30, a Hans ma tu po nas przyjechać o
9:00, czasu jest zatem sporo i nie ma się co spieszyć.
Dlatego kolejnych
kilkanaście minut spędzam na gapieniu się w śnieżnobiały sufit. Myślę o tych
wszystkich wypadkach wczorajszego dnia, o pożegnaniu w Stavanger i
niespodziewanym zejściu się na nowo, o promie na gapę, o wyczerpującym spacerze
i spotkaniu Hansa, o wielkiej pizzy i oberwaniu chmury – jednym słowem o tym,
ile człowieka może spotkać w ciągu jednego tylko dnia i jak wielkie mamy z
Marcinem szczęścia.
Już ja dobrze
wiem, kto za tym wszystkim stoi.
Po jakimś czasie
postanawiam jednak wstać, bo takie nicnierobienie też zaczyna męczyć, a jeśli
nie męczyć, to na pewno nudzić. Podnoszę się powoli i najciszej, jak tylko potrafię,
by nie zbudzić mojego drzemiącego towarzysza. Wynajduję w plecaku swoje
przybory kosmetyczne i idę po prysznic.
Z tym prysznicem
to też dziwna sprawa, bo jeszcze kilkanaście godzin temu był niczym innym, jak
tylko odległym marzeniem, które zdawało się jeszcze odleglejsze z każdą kolejną
kąpielą w słonej morskiej wodzie. A tu proszę – wczoraj przed pójściem spać
prysznic, teraz znowu, istne szaleństwo. Jednak trudno go sobie odmówić po tak
długim poszczeniu, zwłaszcza w niedzielę.
Chyba za głośno śpiewałem
w tej łazience, bo gdy wychodzę, Marcin już nie śpi.
- Powiem ci, że
jeszcze przed chwilą czułem się jak żebrak, który nagle budzi się na zamku. A
teraz czuję się jak król.
Śmiejemy się obaj
głośno, bo i jest z czego się cieszyć. Dawno nie czuliśmy się tak dobrze, dawno
też nie zaznaliśmy takich luksusów. Włączam telewizor, kanał VH1, żeby coś nam
tu przygrywało.
Za oknem nic się
nie zmieniło.
- Leje i nie chce
przestać. Dobrze, że mieliśmy się gdzie podziać tej nocy, bo nie wiem, jak by
to wszystko wyglądało.
To prawda.
Wątpię, czy ktoś kiedyś wymyślił taki namiot, który by wytrzymał wczorajszą
nawałnicę. Może i wymyślił, ale my go na pewno nie mieliśmy. To nie byłaby
dobra noc.
Na satelicie nic
nie ma, przeskakuję z kanału na kanał, gdy Marcin jest w łazience i wszędzie
wieje nudą. Na chwilę zatrzymuję się na CNN, by zobaczyć, co się na świecie
dzieje, a potem znów VH1 -puszczają właśnie całą serię przebojów z lat
osiemdziesiątych: Cindy Lauper, A-ha, Bon Jovi, George Michael itd...
Uzupełniam
dziennik o wczorajsze przygody. Bardzo przyjemnie jest o tym pisać, gdy się
wie, jaki był finał tych wszystkich wypadków. W trakcie robienia notatek
zauważam z rozbawieniem, że Marcin nie śpiewa ani nawet nie gwiżdże pod
prysznicem. Jak można nie śpiewać pod prysznicem?
Ścielimy łóżko,
pakujemy do reszty swoje plecaki, by być gotowym do wyjścia, przebieramy się w
najlepsze i najczystsze ubrania jakie mamy i rozsiadłszy się wygodnie na
fotelach czekamy na właściciela tego mieszkania, w międzyczasie dyskutując
sobie o czasach świetności muzyki rozrywkowej i wideoklipów, które to czasy
dawno odeszły w niebyt.
Nagle dzwonek do
drzwi. Przyjechał Hans.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz