niedziela, 5 października 2014

Dzień 24. Luksus

Zachodnia Norwegia. Haugesund. Niedziela, 3 sierpnia. Godz. 7:12

Otwieram oczy. Gdzie jestem? Co tu tak miękko? Po ułamku sekundy wszystko sobie przypominam - jesteśmy w mieszkaniu Hansa. Spoglądam w prawo – Marcin śpi jak zabity. Szczerze mówiąc, to mi też nie za bardzo chce się wstawać, za dobrze mi tu.
Łóżko, na którym obydwaj leżymy jest tak wielkie, że mogłyby się na nim rozłożyć swobodnie nawet 3 osoby. Na czymś równie wygodnym chyba nigdy nie spałem. Patrzę na zegarek w telefonie, dopiero 7:13. Msza jest o 9:30, a Hans ma tu po nas przyjechać o 9:00, czasu jest zatem sporo i nie ma się co spieszyć.
Dlatego kolejnych kilkanaście minut spędzam na gapieniu się w śnieżnobiały sufit. Myślę o tych wszystkich wypadkach wczorajszego dnia, o pożegnaniu w Stavanger i niespodziewanym zejściu się na nowo, o promie na gapę, o wyczerpującym spacerze i spotkaniu Hansa, o wielkiej pizzy i oberwaniu chmury – jednym słowem o tym, ile człowieka może spotkać w ciągu jednego tylko dnia i jak wielkie mamy z Marcinem szczęścia.
Już ja dobrze wiem, kto za tym wszystkim stoi.

Po jakimś czasie postanawiam jednak wstać, bo takie nicnierobienie też zaczyna męczyć, a jeśli nie męczyć, to na pewno nudzić. Podnoszę się powoli i najciszej, jak tylko potrafię, by nie zbudzić mojego drzemiącego towarzysza. Wynajduję w plecaku swoje przybory kosmetyczne i idę po prysznic.
Z tym prysznicem to też dziwna sprawa, bo jeszcze kilkanaście godzin temu był niczym innym, jak tylko odległym marzeniem, które zdawało się jeszcze odleglejsze z każdą kolejną kąpielą w słonej morskiej wodzie. A tu proszę – wczoraj przed pójściem spać prysznic, teraz znowu, istne szaleństwo. Jednak trudno go sobie odmówić po tak długim poszczeniu, zwłaszcza w niedzielę.
Chyba za głośno śpiewałem w tej łazience, bo gdy wychodzę, Marcin już nie śpi.
- Powiem ci, że jeszcze przed chwilą czułem się jak żebrak, który nagle budzi się na zamku. A teraz czuję się jak król.
Śmiejemy się obaj głośno, bo i jest z czego się cieszyć. Dawno nie czuliśmy się tak dobrze, dawno też nie zaznaliśmy takich luksusów. Włączam telewizor, kanał VH1, żeby coś nam tu przygrywało.
Za oknem nic się nie zmieniło.
- Leje i nie chce przestać. Dobrze, że mieliśmy się gdzie podziać tej nocy, bo nie wiem, jak by to wszystko wyglądało.
To prawda. Wątpię, czy ktoś kiedyś wymyślił taki namiot, który by wytrzymał wczorajszą nawałnicę. Może i wymyślił, ale my go na pewno nie mieliśmy. To nie byłaby dobra noc.
Na satelicie nic nie ma, przeskakuję z kanału na kanał, gdy Marcin jest w łazience i wszędzie wieje nudą. Na chwilę zatrzymuję się na CNN, by zobaczyć, co się na świecie dzieje, a potem znów VH1 -puszczają właśnie całą serię przebojów z lat osiemdziesiątych: Cindy Lauper, A-ha, Bon Jovi, George Michael itd...
Uzupełniam dziennik o wczorajsze przygody. Bardzo przyjemnie jest o tym pisać, gdy się wie, jaki był finał tych wszystkich wypadków. W trakcie robienia notatek zauważam z rozbawieniem, że Marcin nie śpiewa ani nawet nie gwiżdże pod prysznicem. Jak można nie śpiewać pod prysznicem?
Ścielimy łóżko, pakujemy do reszty swoje plecaki, by być gotowym do wyjścia, przebieramy się w najlepsze i najczystsze ubrania jakie mamy i rozsiadłszy się wygodnie na fotelach czekamy na właściciela tego mieszkania, w międzyczasie dyskutując sobie o czasach świetności muzyki rozrywkowej i wideoklipów, które to czasy dawno odeszły w niebyt.
Nagle dzwonek do drzwi. Przyjechał Hans.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz