Zachodnia Norwegia. Bergen. Poniedziałek, 4
sierpnia, godz. 23:14.
Zgubiłem go, nie
mogę znaleźć. To brzmi wręcz nieprawdopodobnie, ale krążę po całym terenie,
centymetr po centymetrze przeszukuję każdy krzak, każde zarośla, zaglądam
dosłownie wszędzie z latarką w telefonie i nic. Nigdzie go nie ma. Zaczynam
wołać, wpierw cicho, potem coraz głośniej: „Marcin! Marcin!”, ale nikt nie
odpowiada. Dziwne. Głowę dam, że to tu rozbił swój namiot. Czuję się trochę jak
w koszmarze, w którym nic nie jest na swoim miejscu.
Nie pozostaje mi
nic innego, jak tylko wrócić do centrum. Trudno, tę noc trzeba będzie jakoś tam
przeczekać. Jeszcze nie mam pomysłu jak, ale coś się wymyśli.
Szwendam się po
mieście z jednego miejsca na drugie. Spaceruję wzdłuż Bryggen, a potem obok
zamku, wstępuję też na chwilę do McDonalda, sam nie wiem po co, chyba by
pooglądać sobie te wszystkie smakołyki, na które co prawda mnie stać, ale i tak
nie roztrwoniłbym na nie pieniędzy.
Wąskie uliczki i
szerokie arterie zatopione w mroku. Jeszcze godzinę temu spory był tu ruch,
ludzie imprezowali, niektórzy dość głośno, ktoś mnie nawet próbował zaczepić,
ale udałem, że go nie słyszę i dał mi spokój. Ostatnie niedobitki porozjeżdżały
się taksówkami do swoich domów. Jest niemal zupełnie cicho. Na zegarku 2:15.
Siadam na ławce
przy samej przystani. Już nigdzie się stąd nie ruszam. Muszę odpocząć, te
plecaki ważą chyba ze dwie tony. Wpatruję się w jachty zacumowane tuż przede
mną, kołyszą się na delikatnych falach, czasem któraś łódź odbije się od
drugiej, wydając przy tym ten charakterystyczny głuchy odgłos.
Siedzę tak i nie
myślę o niczym. Po prostu patrzę przed siebie.
Zbliża się
bezdomny starzec. Ciągnie za sobą niewielki wózek, do którego wrzuca jakiś
przedmiot, puszkę czy butelkę wygrzebaną starannie z każdego mijanego po drodze
śmietnika. Gdy podchodzi do mnie, przyglądam się jego siwej brodzie, licznym
zmarszczkom i obłędnym oczom. Ma oczy szaleńca, nieobecne, jakby wpatrzone nie
w ten świat. I mówi coś bardzo niewyraźnie, jakieś słowa. Mija mnie tak, jakbym
nie istniał. Ale gdy tak przechodzi za moimi plecami, zdaje mi się, że rozumiem
coś z tych jego pomrukiwań. Skądś znam ten akcent, ten język. „Dwadzieścia, trzydzieści, dwadzieścia,
trzydzieści”. To przecież Polak!
Bredzi jakieś
bzdury, ale to na pewno język polski. Patrzę, jak coraz bardziej się oddala,
zaglądając do kolejnych śmietników i powtarzając w kółko to swoje: „Dwadzieścia, trzydzieści”. Już niemal go
nie widać.
Dziwię się sobie,
że nie od razu rozpoznałem swój ojczysty język, że musiało minąć dopiero kilka
ułamków sekund. I trochę żal było patrzeć na tego biedaka, mojego rodaka w
końcu, tu w tym pięknym mieście, w tym bogatym kraju. Trochę mi wstyd, że
przestraszyłem się jego obłędu, nie odezwałem się do niego choćby słowem, nawet
się do niego nie uśmiechnąłem.
Myślę nad tym
jeszcze, gdy oczy zamykają się powoli, a głowa opada w dół. Podnoszę ją co
jakiś czas pod wpływem dziwnego impulsu, ale ona znów opada, powieki stają się
ołowiane...
- Hi!
Budzę się niczym
rażony piorunem. Przede mną starszy jegomość, z wyglądu trochę przypominający
tamtego bezdomnego, tylko bez brody. Spogląda na mnie zdziwionym wzrokiem. Mija
chwila, nim uświadamiam sobie, gdzie jestem. I zastanawiam się, kto z nas
powiedział to „Hi!”, ja czy ów starszy pan. Trudno jest mi to rozstrzygnąć.
Wciąż jeszcze nie w pełni przytomny bełkoczę do niego bez sensu:
- Jestem Robert,
autostopowicz z Polski.
Patrzy na mnie
zaciekawiony, uśmiecha się, a potem przysiada. Czuć od niego silną woń
alkoholu, a gdy tylko się odzywa, słychać wyraźnie, że jest już nieźle
wstawiony.
- A ja jestem
Henning, żeglarz z Norwegii.
Bardzo ciekawa opowieść. Czekamy na kolejne:)
OdpowiedzUsuń