poniedziałek, 27 października 2014

Dzień 24. Bergen nocą

Zachodnia Norwegia. Bergen. Poniedziałek, 4 sierpnia, godz. 23:14.

Zgubiłem go, nie mogę znaleźć. To brzmi wręcz nieprawdopodobnie, ale krążę po całym terenie, centymetr po centymetrze przeszukuję każdy krzak, każde zarośla, zaglądam dosłownie wszędzie z latarką w telefonie i nic. Nigdzie go nie ma. Zaczynam wołać, wpierw cicho, potem coraz głośniej: „Marcin! Marcin!”, ale nikt nie odpowiada. Dziwne. Głowę dam, że to tu rozbił swój namiot. Czuję się trochę jak w koszmarze, w którym nic nie jest na swoim miejscu.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wrócić do centrum. Trudno, tę noc trzeba będzie jakoś tam przeczekać. Jeszcze nie mam pomysłu jak, ale coś się wymyśli.

Szwendam się po mieście z jednego miejsca na drugie. Spaceruję wzdłuż Bryggen, a potem obok zamku, wstępuję też na chwilę do McDonalda, sam nie wiem po co, chyba by pooglądać sobie te wszystkie smakołyki, na które co prawda mnie stać, ale i tak nie roztrwoniłbym na nie pieniędzy.
Wąskie uliczki i szerokie arterie zatopione w mroku. Jeszcze godzinę temu spory był tu ruch, ludzie imprezowali, niektórzy dość głośno, ktoś mnie nawet próbował zaczepić, ale udałem, że go nie słyszę i dał mi spokój. Ostatnie niedobitki porozjeżdżały się taksówkami do swoich domów. Jest niemal zupełnie cicho. Na zegarku 2:15.
Siadam na ławce przy samej przystani. Już nigdzie się stąd nie ruszam. Muszę odpocząć, te plecaki ważą chyba ze dwie tony. Wpatruję się w jachty zacumowane tuż przede mną, kołyszą się na delikatnych falach, czasem któraś łódź odbije się od drugiej, wydając przy tym ten charakterystyczny głuchy odgłos.
Siedzę tak i nie myślę o niczym. Po prostu patrzę przed siebie.
Zbliża się bezdomny starzec. Ciągnie za sobą niewielki wózek, do którego wrzuca jakiś przedmiot, puszkę czy butelkę wygrzebaną starannie z każdego mijanego po drodze śmietnika. Gdy podchodzi do mnie, przyglądam się jego siwej brodzie, licznym zmarszczkom i obłędnym oczom. Ma oczy szaleńca, nieobecne, jakby wpatrzone nie w ten świat. I mówi coś bardzo niewyraźnie, jakieś słowa. Mija mnie tak, jakbym nie istniał. Ale gdy tak przechodzi za moimi plecami, zdaje mi się, że rozumiem coś z tych jego pomrukiwań. Skądś znam ten akcent, ten język. „Dwadzieścia, trzydzieści, dwadzieścia, trzydzieści”. To przecież Polak!
Bredzi jakieś bzdury, ale to na pewno język polski. Patrzę, jak coraz bardziej się oddala, zaglądając do kolejnych śmietników i powtarzając w kółko to swoje: „Dwadzieścia, trzydzieści”. Już niemal go nie widać.
Dziwię się sobie, że nie od razu rozpoznałem swój ojczysty język, że musiało minąć dopiero kilka ułamków sekund. I trochę żal było patrzeć na tego biedaka, mojego rodaka w końcu, tu w tym pięknym mieście, w tym bogatym kraju. Trochę mi wstyd, że przestraszyłem się jego obłędu, nie odezwałem się do niego choćby słowem, nawet się do niego nie uśmiechnąłem.
Myślę nad tym jeszcze, gdy oczy zamykają się powoli, a głowa opada w dół. Podnoszę ją co jakiś czas pod wpływem dziwnego impulsu, ale ona znów opada, powieki stają się ołowiane...
- Hi!
Budzę się niczym rażony piorunem. Przede mną starszy jegomość, z wyglądu trochę przypominający tamtego bezdomnego, tylko bez brody. Spogląda na mnie zdziwionym wzrokiem. Mija chwila, nim uświadamiam sobie, gdzie jestem. I zastanawiam się, kto z nas powiedział to „Hi!”, ja czy ów starszy pan. Trudno jest mi to rozstrzygnąć. Wciąż jeszcze nie w pełni przytomny bełkoczę do niego bez sensu:
- Jestem Robert, autostopowicz z Polski.
Patrzy na mnie zaciekawiony, uśmiecha się, a potem przysiada. Czuć od niego silną woń alkoholu, a gdy tylko się odzywa, słychać wyraźnie, że jest już nieźle wstawiony.
- A ja jestem Henning, żeglarz z Norwegii.

1 komentarz: