wtorek, 16 lutego 2016

Dzień 26. Powrót do pustelni

Zachodnia Norwegia. Bergen. Wtorek, 5 sierpnia, godz. 09:20.


- Żegnaj Robercie po raz drugi.
Nie jest to już tak uroczyste pożegnanie jak to sprzed kilku dni w Stavanger, nie wymieniamy się podarkami na drogę i nie uśmiechamy tak serdecznie. Obaj zdajemy sobie sprawę, jak bardzo każdy z nas jej potrzebował i jak bardzo nam jej brakowało - beztroskiej samotności. Podajemy sobie dłonie.
- Za dwa lub trzy tygodnie widzimy się w Polsce. Szerokiej drogi.
Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem tak wielką ulgę. Zupełnie jakby ktoś zdjął z moich pleców ciężki bagaż. Aż trudno mi uwierzyć, że znów jestem sam, znów dbam i martwię się tylko o siebie, podejmuję wszystkie decyzje, chodzę, dokąd chcę i odpoczywam, kiedy mam na to ochotę. Nawet to, że właśnie straciłem poczucie bezpieczeństwa, jakie dawał namiot, przyprawia mnie o cudowny dreszcz niepewności i ekscytacji.

Marcin to dobry kompan w podróży, trudno wyobrazić sobie lepszego. Nigdy nie zapomnę naszego spotkania w Oslo, zupełnie, jakbyśmy się nie widzieli przez długie lata. Spotkanie znajomej osoby tak daleko od domu to niezwykłe przeżycie. A jednak po tych dwóch tygodniach wspólnej tułaczki największą jego wadą jest to, że jest, po prostu. On myśli w ten sam sposób, jestem tego pewien. Dobrze, że się w końcu rozdzieliliśmy.
Droga jest dłuższa, niż mi się wcześniej zdawało, łącznie jakieś dziesięć kilometrów. Wiedzie mnie poprzez przedmieścia aż na obrzeża Bergen, by po dwóch godzinach marszu doprowadzić mnie do celu – trasy numer 580. Leje się ze mnie jak z rynny, ale warto było, bo w końcu wydostałem się z tego miasta.
Już kilkaset metrów za skrzyżowaniem trafia mi się całkiem niezłe miejsce do łapania, kawałek nieco szerszego pobocza, tuż przy torach kolejowych. Tutaj spróbuję. Pół godziny stania nie przynosi żadnego rezultatu, ale przynajmniej mogę w tym czasie coś zjeść i trochę odetchnąć. Ciągle myślę o odzyskanej samotności. Ile bym dał, by to wszystko trwało jak najdłużej.
Zatrzymuje się stare Volvo. Kierowcą jest młody człowiek o słowiańskiej urodzie i z bardzo słabą znajomością angielskiego. Niewiele mówi i jest bardzo zdenerwowany, a przynajmniej tak mi się wydaje, gdy spoglądam na jego twarz. Pochodzi z Bałkanów i z tego, co opowiada, udaje mi się zrozumieć tyle, że gdy wybuchła tam wojna przed dziewięcioma laty, brał udział w walkach po serbskiej stronie.
Wjeżdżamy na prowadzącą do Oslo drogę E-16. Mijamy jeden tunel, potem drugi i zatrzymujemy się na niewielkim przystanku autobusowym. Gdy wychodzę z samochodu, zerkam raz jeszcze na jego twarz – wykrzywia ją tajemniczy grymas, którego nie potrafię zrozumieć.
Po ledwie kilku minutach udaje mi się złapać kolejną okazję – dwie młode dziewczyny jadące w moją stronę jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Ale i tym razem mam pecha, jeśli chodzi o komunikację – obydwie nie mówią lub też nie chcą mówić po angielsku. Zamiast tego palą jednego papierosa za drugim, rozprawiając między sobą o nie wiadomo czym po norwesku. Ledwie słyszę ich słowa tłumione przez ryk silnika, ale może to i lepiej. Nawet przechodzi mi przez głowę myśl, że może coś knują, ale potem sam się z tych swoich domysłów śmieję. Bo i co one mogłyby mi zrobić?
Wysadzają mnie na zatoczce przy sympatycznie wyglądającej, drewnianej budce przystankowej akurat w chwili, gdy zaczął mrużyć deszcz. Wyciągając swoje bagaże z wozu pierwszy raz w życiu odczuwam pewien żal, że nie jestem palaczem – może wtedy mógłbym się z nimi jakoś porozumieć.

Siadam na ławce. Przyglądam się mapie. Jestem teraz w Evanger niedaleko Voss. Do Oslo pozostało czterysta, może pięćset kilometrów. Na zegarku punktualnie 14:00. Mam dobry czas, może się uda. 

2 komentarze: