Zachodnia
Norwegia. Bergen. Wtorek, 5 sierpnia, godz. 09:20.
Nie jest to już tak
uroczyste pożegnanie jak to sprzed kilku dni w Stavanger, nie
wymieniamy się podarkami na drogę i nie uśmiechamy tak serdecznie.
Obaj zdajemy sobie sprawę, jak bardzo każdy z nas jej potrzebował
i jak bardzo nam jej brakowało - beztroskiej samotności. Podajemy
sobie dłonie.
- Za dwa lub trzy tygodnie
widzimy się w Polsce. Szerokiej drogi.
Już nie pamiętam, kiedy
ostatni raz czułem tak wielką ulgę. Zupełnie jakby ktoś zdjął
z moich pleców ciężki bagaż. Aż trudno mi uwierzyć, że znów
jestem sam, znów dbam i martwię się tylko o siebie, podejmuję
wszystkie decyzje, chodzę, dokąd chcę i odpoczywam, kiedy mam na
to ochotę. Nawet to, że właśnie straciłem poczucie
bezpieczeństwa, jakie dawał namiot, przyprawia mnie o cudowny
dreszcz niepewności i ekscytacji.
Marcin to dobry kompan w
podróży, trudno wyobrazić sobie lepszego. Nigdy nie zapomnę
naszego spotkania w Oslo, zupełnie, jakbyśmy się nie widzieli
przez długie lata. Spotkanie znajomej osoby tak daleko od domu to
niezwykłe przeżycie. A jednak po tych dwóch tygodniach wspólnej
tułaczki największą jego wadą jest to, że jest, po prostu. On
myśli w ten sam sposób, jestem tego pewien. Dobrze, że się w
końcu rozdzieliliśmy.
Droga jest dłuższa, niż
mi się wcześniej zdawało, łącznie jakieś dziesięć kilometrów.
Wiedzie mnie poprzez przedmieścia aż na obrzeża Bergen, by po
dwóch godzinach marszu doprowadzić mnie do celu – trasy numer
580. Leje się ze mnie jak z rynny, ale warto było, bo w końcu
wydostałem się z tego miasta.
Już kilkaset metrów za
skrzyżowaniem trafia mi się całkiem niezłe miejsce do łapania,
kawałek nieco szerszego pobocza, tuż przy torach kolejowych. Tutaj
spróbuję. Pół godziny stania nie przynosi żadnego rezultatu, ale
przynajmniej mogę w tym czasie coś zjeść i trochę odetchnąć.
Ciągle myślę o odzyskanej samotności. Ile bym dał, by to
wszystko trwało jak najdłużej.
Zatrzymuje się stare Volvo.
Kierowcą jest młody człowiek o słowiańskiej urodzie i z bardzo
słabą znajomością angielskiego. Niewiele mówi i jest bardzo
zdenerwowany, a przynajmniej tak mi się wydaje, gdy spoglądam na
jego twarz. Pochodzi z Bałkanów i z tego, co opowiada, udaje mi się
zrozumieć tyle, że gdy wybuchła tam wojna przed dziewięcioma
laty, brał udział w walkach po serbskiej stronie.
Wjeżdżamy na prowadzącą
do Oslo drogę E-16. Mijamy jeden tunel, potem drugi i zatrzymujemy
się na niewielkim przystanku autobusowym. Gdy wychodzę z samochodu,
zerkam raz jeszcze na jego twarz – wykrzywia ją tajemniczy grymas,
którego nie potrafię zrozumieć.
Po ledwie kilku minutach
udaje mi się złapać kolejną okazję – dwie młode dziewczyny
jadące w moją stronę jakieś pięćdziesiąt kilometrów. Ale i
tym razem mam pecha, jeśli chodzi o komunikację – obydwie nie
mówią lub też nie chcą mówić po angielsku. Zamiast tego palą
jednego papierosa za drugim, rozprawiając między sobą o nie
wiadomo czym po norwesku. Ledwie słyszę ich słowa tłumione przez
ryk silnika, ale może to i lepiej. Nawet przechodzi mi przez głowę
myśl, że może coś knują, ale potem sam się z tych swoich
domysłów śmieję. Bo i co one mogłyby mi zrobić?
Wysadzają mnie na zatoczce
przy sympatycznie wyglądającej, drewnianej budce przystankowej
akurat w chwili, gdy zaczął mrużyć deszcz. Wyciągając swoje
bagaże z wozu pierwszy raz w życiu odczuwam pewien żal, że nie
jestem palaczem – może wtedy mógłbym się z nimi jakoś
porozumieć.
Siadam na ławce. Przyglądam
się mapie. Jestem teraz w Evanger niedaleko Voss. Do Oslo pozostało
czterysta, może pięćset kilometrów. Na zegarku punktualnie 14:00.
Mam dobry czas, może się uda.
nudy
OdpowiedzUsuńGdzie znaleźć jakieś informacje o Tobie?
OdpowiedzUsuń