Zachodnia
Norwegia. Evanger. Wtorek, 5 sierpnia, godz. 18:27.
Zatrzymał się! Ja chyba
śnię! Dzięki Ci Boże! Chwytam za swój bagaż i biegnę co sił w
nogach w kierunku samochodu stojącego na poboczu.
- Do Oslo! - wołam
podekscytowany przez uchylone okno.
- Ok. Ok. - przytakuje cicho
kierowca zapraszając dłonią do środka.
Pakuję swój plecak na
tylne siedzenie, drugi zabieram z sobą do przodu, wsiadam,
zatrzaskuję za sobą drzwi i ruszamy.
- Nie wiem, czy pan wie, ale
ratuje mi pan życie – odzywam się podczas zapinania pasów.
- Kilka godzin sterczałem
na tym przystanku i już nawet byłem gotów spędzić tu noc.
Kierowca tylko się uśmiecha
w sposób, który ja już tak dobrze zdążyłem poznać, , a który
oznacza mniej więcej tyle, co: „kompletnie
nie rozumiem, co do mnie mówisz”. Ale
to nic, jakoś sobie poradzimy. Teraz najważniejsze jest to, że się
jedzie.
Mój dobrodziej jest
„czystej krwi arabskiej”, jeśli mogę tak powiedzieć i to
jeszcze takim, co do którego już na pierwszy rzut oka nie można
mieć żadnych wątpliwości, jakiej jest narodowości – szyja
obwiązana chustą, włosy i brwi czarne jak smoła i jeszcze ten
charakterystyczny arabski akcent z tym jego „r”, którego za nic
nie potrafię wymówić.
Gdy już się ogrzałem i
ochłonąłem z emocji, postanawiam uciąć sobie z nim pogawędkę.
Okazuje się być Irakijczykiem, urodzonym w Bagdadzie, który uciekł
stamtąd tuż przed inwazją wojsk amerykańskich na to miasto przed
pięcioma laty – dokładnie tyle udaje mi się z niego wydusić
podczas piętnastominutowej wymiany zdań.
Niewiele mówi i to nie
tylko dlatego, że niemal kompletnie nie zna angielskiego, a moja
znajomość niemieckiego, którym on się z kolei posługuje, jest
mocno podstawowa, ale też chyba dlatego, że po prostu nie jest w
nastroju do rozmowy. Daję więc za wygraną i ułożywszy się
wygodnie na siedzeniu, podziwiam widoki za oknem.
Gdy tylko wyjeżdżamy z
kilkukilometrowego tunelu i nasze oczy z powrotem przyzwyczajają się
do światła słonecznego, wtedy widzę coś, czego jeszcze nigdy w
życiu nie dane mi było oglądać. Wjeżdżamy właśnie w ogromną
dolinę w kształcie litery V, po której oby stronach wznoszą się
szczyty i urwiska ponad tysiąc-metrowych gór, a po ich zboczach
spływa kaskadami woda dziesiątek maleńkich, ledwie widocznych i
kilku całkiem sporych wodospadów. Panorama nie z tej ziemi!
Nie mogę oderwać oczu od
tych dziwów natury, wskazuję je palcem, wzdycham głośno i robię
dużo zdjęć, gdy tymczasem kierowca uśmiecha się życzliwie, jak
niemal każdy Norweg, którego spotkałem, dokładnie w ten sam
sposób: „Tak
tak, to ładne jest, ale nie ma się co ekscytować, ja to mam na co
dzień”.
No i tak właśnie mkniemy
do przodu po pustej szosie i nieomal w ciągłej ciszy, przerywanej
od czasu do czasu moimi pełnymi zachwytu westchnieniami.
Dopiero po jakichś dwóch
godzinach ta jego małomówność i nieznajomość angielskiego
niespodziewanie daje mi się we znaki, gdy odkrywam nagle, że nie
wiem, dokąd jadę.
Mijamy kolejną przepiękną
dolinę, o której nie sposób oderwać oczu, a ja się zastanawiam,
gdzie dokładnie jestem i czy zmierzam we właściwym kierunku.
Wszelkie znaki drogowe rozpływają się w gęstych ciemnościach,
jakie zapadły kilkanaście minut temu, tym gęstszych, że w pobliżu
nie ma nie tylko żadnych miast, ale nawet wsi, nie pamiętam bowiem,
byśmy jakąkolwiek mijali.
By rozwiać wszelkie
wątpliwości, zwracam się do mojego towarzysza podróży:
- Pan jedzie do Oslo,
prawda? - Uśmiecha się tak samo jak wcześniej i kiwa przy tym
głową. Nie zrozumiał! Próbuję raz jeszcze:
- Oslo?
Wskazuję na niego palcem i
zachęcam wzrokiem do odpowiedzi.
- Oslo, Oslo – potwierdza
szybko.
Ufff... Ale coś mi nagle
przychodzi do głowy...
- Also fahren Sie zu Oslo,
ja? - pytam dukając z wolna każde z tych słów. Wprost pękam z
dumy po postawieniu kropki.
- Nein, nicht Oslo –
zaprzecza i jak gdyby nigdy nic odbiera telefon, który zaczyna
dzwonić w jego kieszeni.
No to pięknie!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz