niedziela, 28 lutego 2016

Dzień 26. Czysta krew arabska

Zachodnia Norwegia. Evanger. Wtorek, 5 sierpnia, godz. 18:27.

Zatrzymał się! Ja chyba śnię! Dzięki Ci Boże! Chwytam za swój bagaż i biegnę co sił w nogach w kierunku samochodu stojącego na poboczu.
- Do Oslo! - wołam podekscytowany przez uchylone okno.
- Ok. Ok. - przytakuje cicho kierowca zapraszając dłonią do środka.
Pakuję swój plecak na tylne siedzenie, drugi zabieram z sobą do przodu, wsiadam, zatrzaskuję za sobą drzwi i ruszamy.
- Nie wiem, czy pan wie, ale ratuje mi pan życie – odzywam się podczas zapinania pasów.
- Kilka godzin sterczałem na tym przystanku i już nawet byłem gotów spędzić tu noc.
Kierowca tylko się uśmiecha w sposób, który ja już tak dobrze zdążyłem poznać, , a który oznacza mniej więcej tyle, co: „kompletnie nie rozumiem, co do mnie mówisz”. Ale to nic, jakoś sobie poradzimy. Teraz najważniejsze jest to, że się jedzie.

Mój dobrodziej jest „czystej krwi arabskiej”, jeśli mogę tak powiedzieć i to jeszcze takim, co do którego już na pierwszy rzut oka nie można mieć żadnych wątpliwości, jakiej jest narodowości – szyja obwiązana chustą, włosy i brwi czarne jak smoła i jeszcze ten charakterystyczny arabski akcent z tym jego „r”, którego za nic nie potrafię wymówić.
Gdy już się ogrzałem i ochłonąłem z emocji, postanawiam uciąć sobie z nim pogawędkę. Okazuje się być Irakijczykiem, urodzonym w Bagdadzie, który uciekł stamtąd tuż przed inwazją wojsk amerykańskich na to miasto przed pięcioma laty – dokładnie tyle udaje mi się z niego wydusić podczas piętnastominutowej wymiany zdań.
Niewiele mówi i to nie tylko dlatego, że niemal kompletnie nie zna angielskiego, a moja znajomość niemieckiego, którym on się z kolei posługuje, jest mocno podstawowa, ale też chyba dlatego, że po prostu nie jest w nastroju do rozmowy. Daję więc za wygraną i ułożywszy się wygodnie na siedzeniu, podziwiam widoki za oknem.
Gdy tylko wyjeżdżamy z kilkukilometrowego tunelu i nasze oczy z powrotem przyzwyczajają się do światła słonecznego, wtedy widzę coś, czego jeszcze nigdy w życiu nie dane mi było oglądać. Wjeżdżamy właśnie w ogromną dolinę w kształcie litery V, po której oby stronach wznoszą się szczyty i urwiska ponad tysiąc-metrowych gór, a po ich zboczach spływa kaskadami woda dziesiątek maleńkich, ledwie widocznych i kilku całkiem sporych wodospadów. Panorama nie z tej ziemi!
Nie mogę oderwać oczu od tych dziwów natury, wskazuję je palcem, wzdycham głośno i robię dużo zdjęć, gdy tymczasem kierowca uśmiecha się życzliwie, jak niemal każdy Norweg, którego spotkałem, dokładnie w ten sam sposób: „Tak tak, to ładne jest, ale nie ma się co ekscytować, ja to mam na co dzień”.
No i tak właśnie mkniemy do przodu po pustej szosie i nieomal w ciągłej ciszy, przerywanej od czasu do czasu moimi pełnymi zachwytu westchnieniami.
Dopiero po jakichś dwóch godzinach ta jego małomówność i nieznajomość angielskiego niespodziewanie daje mi się we znaki, gdy odkrywam nagle, że nie wiem, dokąd jadę.
Mijamy kolejną przepiękną dolinę, o której nie sposób oderwać oczu, a ja się zastanawiam, gdzie dokładnie jestem i czy zmierzam we właściwym kierunku. Wszelkie znaki drogowe rozpływają się w gęstych ciemnościach, jakie zapadły kilkanaście minut temu, tym gęstszych, że w pobliżu nie ma nie tylko żadnych miast, ale nawet wsi, nie pamiętam bowiem, byśmy jakąkolwiek mijali.
By rozwiać wszelkie wątpliwości, zwracam się do mojego towarzysza podróży:
- Pan jedzie do Oslo, prawda? - Uśmiecha się tak samo jak wcześniej i kiwa przy tym głową. Nie zrozumiał! Próbuję raz jeszcze:
- Oslo?
Wskazuję na niego palcem i zachęcam wzrokiem do odpowiedzi.
- Oslo, Oslo – potwierdza szybko.
Ufff... Ale coś mi nagle przychodzi do głowy...
- Also fahren Sie zu Oslo, ja? - pytam dukając z wolna każde z tych słów. Wprost pękam z dumy po postawieniu kropki.
- Nein, nicht Oslo – zaprzecza i jak gdyby nigdy nic odbiera telefon, który zaczyna dzwonić w jego kieszeni.

No to pięknie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz