środa, 27 sierpnia 2014

Dzień 23. Rozstanie

Południowa Norwegia. Stavanger. Sobota, 2 sierpnia godz. 9:13

- No to co Marcinie, do zobaczenia w Polsce!
Wybuchamy głośnym śmiechem. Nikt z nas nie wierzy, że to ostatnie spotkanie, już raz próbowaliśmy się rozdzielić, w Mandal, ale nic z tego nie wyszło, zupełnie jakbyśmy byli na siebie skazani. Dostaję od przyjaciela garść prezentów: kilka zupek Knorra i kisieli w proszku - to tak na wypadek, gdybyśmy się już jednak nie spotkali.
- Ty idź łapać. Ja tu jeszcze zostanę trochę, zwinę namiot i za jakiś czas do ciebie dołączę. Powodzenia!
Po kopniaku w tyłek na szczęście i w drogę. 
Ten park, w którym rozbiliśmy swój namiot okazuje się o wiele większy, niż wcześniej mogłoby się wydawać, udaje mi się z niego wydostać dopiero po kilkudziesięciu minutach. Co chwila mijają mnie jacyś biegacze - starsi i młodsi, nawet ludzie w podeszłym wieku, to jedna z tych rzeczy, która podoba mi się w tym kraju najbardziej.
Po wyjściu z parku mam do pokonania jeszcze kilka ładnych kilometrów do drogi wylotowej, niestety na całym tym odcinku nie za bardzo jest gdzie stanąć, nie licząc jednej zatoczki autobusowej, która nie wydaje mi się być odpowiednim miejscem do łapania, zbyt wąska jest i samochody za szybko tędy jadą. Tam dalej powinno być lepiej.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach marszu natrafiam niespodziewanie na tunel. Niedobrze. Muszę go jakoś ominąć, bo pieszo nie da się go przejść. Według moich obliczeń droga za jego wylotem powinna skręcać w lewo, robiąc delikatny łuk, nie pozostaje mi zatem nic innego, sam muszę udać się w tę stronę.
Mijam  pola, łąki i jakieś nieużytki, dalej jezioro i las. Czasem trzeba się wrócić, bo okazuje się, że ścieżka prowadzi donikąd albo nie tam, gdzie bym chciał. Lecz oto nagle zza drzew, jakiś kilometr przede mną, na niewielkiej skarpie pojawia się szosa. Kamień spada mi z serca. Nie wiem jeszcze, czy to aby na pewno ta droga, o której myślę, nie wiem też, jak mam się na nią dostać. W końcu udaje mi się znaleźć odpowiednią ścieżkę, schowaną gdzieś z zaroślach, która mnie tam prowadzi.
Wszystko się zgadza, znak wskazuje właściwy kierunek, więc to na pewno to, czego szukałem. Opodal natrafiam na idealną zatokę przystankową, dużo lepszą od tamtej i to tu postanawiam spróbować szczęścia - wyciągam przygotowaną wcześniej kartkę z napisem „Bergen”, prawy kciuk w górę, uśmiech na twarzy i do przodu.
Przygląda mi się pewien staruszek.
- Jak daleko stąd do Bergen? - pytam go zaczepnie.
- Pojęcia nie mam, nigdy tam nie byłem.
Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że starszy pan nie tylko nigdy tam nie był, ale nie oddalił się z tego miasta na więcej niż dwadzieścia kilometrów. Niesamowite. Przez całe swoje życie, ani razu.
- Tu mi zawsze było dobrze - tłumaczy, a potem odchodzi, podpierając się drewnianą laską.
Trochę tracę cierpliwość, bo przez kolejnych kilka minut nikt nie chce się zatrzymać. Wreszcie ktoś zwalnia, niebieska terenowa Toyota, zatrzymuje się tuż za mną. Chwytam za bagaże i podbiegam do samochodu. Otwierają się tylne drzwi, zaglądam do środka a tam... Marcin!
- Witaj Robercie! Tak myślałem, że się jeszcze spotkamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz