Południowa Norwegia. Stavanger. Sobota, 2
sierpnia godz. 9:13
- No to co Marcinie, do zobaczenia w Polsce!
Wybuchamy głośnym śmiechem. Nikt z nas nie wierzy, że to ostatnie spotkanie, już raz próbowaliśmy się rozdzielić, w Mandal, ale nic z tego nie wyszło, zupełnie jakbyśmy byli na siebie skazani. Dostaję od przyjaciela garść prezentów: kilka zupek Knorra i kisieli w proszku - to tak na wypadek, gdybyśmy się już jednak nie spotkali.
- Ty idź łapać. Ja tu jeszcze zostanę trochę, zwinę namiot i za
jakiś czas do ciebie dołączę. Powodzenia!
Po kopniaku w tyłek na szczęście i w drogę.
Ten park, w którym rozbiliśmy swój namiot
okazuje się o wiele większy, niż wcześniej mogłoby się wydawać, udaje mi się z
niego wydostać dopiero po kilkudziesięciu minutach. Co chwila mijają mnie jacyś
biegacze - starsi i młodsi, nawet ludzie w podeszłym wieku, to jedna z tych
rzeczy, która podoba mi się w tym kraju najbardziej.
Po wyjściu z parku mam do pokonania jeszcze
kilka ładnych kilometrów do drogi wylotowej, niestety na całym tym odcinku nie
za bardzo jest gdzie stanąć, nie licząc jednej zatoczki autobusowej, która nie
wydaje mi się być odpowiednim miejscem do łapania, zbyt wąska jest i samochody
za szybko tędy jadą. Tam dalej powinno być lepiej.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach marszu
natrafiam niespodziewanie na tunel. Niedobrze. Muszę go jakoś ominąć, bo pieszo
nie da się go przejść. Według moich obliczeń droga za jego wylotem powinna
skręcać w lewo, robiąc delikatny łuk, nie pozostaje mi zatem nic innego, sam
muszę udać się w tę stronę.
Mijam
pola, łąki i jakieś nieużytki, dalej jezioro i las. Czasem trzeba się
wrócić, bo okazuje się, że ścieżka prowadzi donikąd albo nie tam, gdzie bym
chciał. Lecz oto nagle zza drzew, jakiś kilometr przede mną, na niewielkiej
skarpie pojawia się szosa. Kamień spada mi z serca. Nie wiem jeszcze, czy to
aby na pewno ta droga, o której myślę, nie wiem też, jak mam się na nią dostać.
W końcu udaje mi się znaleźć odpowiednią ścieżkę, schowaną gdzieś z zaroślach,
która mnie tam prowadzi.
Wszystko się zgadza, znak wskazuje właściwy
kierunek, więc to na pewno to, czego szukałem. Opodal natrafiam na idealną
zatokę przystankową, dużo lepszą od tamtej i to tu postanawiam spróbować
szczęścia - wyciągam przygotowaną wcześniej kartkę z napisem „Bergen”, prawy
kciuk w górę, uśmiech na twarzy i do przodu.
Przygląda mi się pewien staruszek.
- Jak daleko stąd do Bergen? - pytam go
zaczepnie.
- Pojęcia nie mam, nigdy tam nie byłem.
Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że
starszy pan nie tylko nigdy tam nie był, ale nie oddalił się z tego miasta na
więcej niż dwadzieścia kilometrów. Niesamowite. Przez całe swoje życie, ani
razu.
- Tu mi zawsze było dobrze - tłumaczy, a potem
odchodzi, podpierając się drewnianą laską.
Trochę tracę cierpliwość, bo przez kolejnych
kilka minut nikt nie chce się zatrzymać. Wreszcie ktoś zwalnia, niebieska
terenowa Toyota, zatrzymuje się tuż za mną. Chwytam za bagaże i podbiegam do
samochodu. Otwierają się tylne drzwi, zaglądam do środka a tam... Marcin!
- Witaj Robercie! Tak myślałem, że się jeszcze
spotkamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz