czwartek, 21 sierpnia 2014

Dzień 20. W stronę Stoveland


Południowa Norwegia. Mandal. Środa, 30 lipca. Godz. 05:53

Wstajemy bardzo wcześnie. Wychylam głowę z namiotu i patrzę w górę – ani jednej chmurki na niebie, świeci słońce, a od morza dmucha bardzo przyjemny wietrzyk. Zapowiada się piękny dzień.
Zaraz po śniadaniu bierzemy się za pakowanie swoich bagaży, zwijamy karimaty i śpiwory, przebieramy się, chowamy do plecaków jedzenie i naczynia, a gdy po naszym namiocie pozostaje już tylko odciśnięty prostokątny kształt na ściółce, wyruszamy w drogę.
Przez cały czas towarzyszy mi jakaś tajemnicza pewność, że dziś wydarzy się coś ważnego. Zdaję sobie też sprawę, że być może są to ostatnie chwile spędzone z Marcinem, bo jeśli nie uda nam się znaleźć pracy w miejscu, do którego zmierzamy, będę chciał zrealizować swój plan powrotu do Oslo i stamtąd wyruszyć na północ. Niewiele się do siebie odzywamy, obaj odczuwamy powagę tej chwili.

Przechodząc przez miasto wstępujemy jeszcze do sklepu, aby kupić coś do jedzenia. Biorę mój ulubiony dżem z pomarańczy, przyda mi się dziś taka bomba kaloryczna. Mijamy most, a potem miejsce, w którym wczoraj nocowaliśmy i w końcu skręcamy z głównej szosy prowadzącej do Kristiansand w lewo, na północ.
Zatrzymujemy się przy pierwszym lepszym miejscu do łapania stopa. Nie jest to może wymarzone stanowisko, ot zwykły wyjazd z niewielkiej bocznej drogi, ale nie ma co wybrzydzać. Samochodów nie jest za wiele, raz na kilkadziesiąt sekund coś przejeżdża, czasem trwa to ponad minutę, jednak odległość od wioski, do której chcemy się dostać, także nie jest imponująca, mniej niż dwadzieścia kilometrów, więc nie ma się co spieszyć.
Po godzinie bezowocnego łapania mam dość, postanawiam pójść dalej, może tam znajdzie się dogodniejsze miejsce, a jeśli nie, to i tak wszystko jest lepsze od sterczenia tutaj. Marcin zostaje, ma dużo więcej od mnie cierpliwości.
- Będę dalej próbował, a jeśli nic z tego nie będzie, pójdę za tobą.
I tak się rozstajemy. Kilometr dalej natrafiam na krótki fragment nieco szerszego pobocza i na nim próbuję, ale po dziesięciu minutach coś mi mówi, abym dał sobie z tym wszystkim spokój i do Stoveland poszedł pieszo. Ta wielka chęć wędrówki wzmaga się we mnie nagle z taką siłą, że poddaję się jej zupełnie bez żadnej walki. Aż mi dreszcz po plecach przechodzi na samą myśl. Długi i wyczerpujacy marsz od jakiegoś czasu, nie wiedzieć czemu, napawa mnie trudną do opisania radością i spokojem.
Z początku jest bardzo przyjemnie, nogi aż same rwą się do przodu, ptaki śpiewają, słychać szum pobliskiej rzeki i szelest liści porastających jej brzegi drzew – nic tylko iść i zdobywać horyzont. Tylko te plecaki ciążą jak brzemię, jak balast, którego nie można odrzucić. Droga jest wąska, ledwie mieszczą się na niej dwa samochody, natomiast pobocze, oddzielone białą, przerywaną linią, mierzyć trzeba nie w metrach, a w centymetrach, przez co pokonywanie zakrętów staje się trochę niebezpieczne i trzeba bardzo uważać, by nie wpaść pod nadjeżdżające pojazdy. Według moich obliczeń, pokonałem już jakieś pięć kilometrów, pozostało jeszcze dwa razy tyle.
Druga godzina marszu. Koszulka mokra od potu przykleja się do ciała, plecy z coraz większym trudem dają sobie radę ze spoczywającym na nich ciężarem, a na stopach pojawiają się pierwsze odciski. Jednak im trudniej się idzie, z tym większym zdecydowaniem trwam w postanowieniu, aby się nigdzie i pod żadnym pozorem nie zatrzymywać, dopiero wtedy, gdy dotrę do celu. Oddech choć ciężki, ustabilizował się i dostosował do tempa, w jakim się poruszam. Staram się ani nie przyspieszać, ani nie zwalniać.
Sms od Marcina: „Idę piechotą, spotkamy się na miejscu”. A zatem jest gdzieś za mną, ciekawe jak daleko.
Zmęczenie daje się we znaki coraz bardziej, obolałe nogi z coraz większym trudem stawiają kolejne kroki, a w głowie zaczyna szumieć od pulsującej w skroniach krwi. Ile jeszcze? Nie umiem powiedzieć, nie jestem pewien nawet tego, czy idę właściwą drogą, bo mapa, którą mam, jest bardzo niedokładna. Przechodzę przez most na druga stronę rzeki i natrafiam na znak: „Fuskeland – 2,5 km, Holmesland – 6 km”. Stoveland jest mniej więcej pośrodku, więc zostało mi jeszcze jakieś cztery kilometry marszu, a więc mniej niż godzina.
Ostatnie minuty wędrówki są, pomimo wyczerpania, najprzyjemniejsze. Marcin dociera na miejsce jako pierwszy, dosłownie kilka minut przede mną. Wybrał nieco inną drogą, szedł prosto, nie przechodząc przez most na drugą stronę rzeki, jak ja. „Czekam na ciebie przy głównej szosie, niedaleko zagajnika, na drewnianej ławie przy drewnianym stole”. Żebym ja wiedział, o czym on mówi. Dopiero po trzydziestu minutach udaje nam się w końcu spotkać.
- Widzę, że też zafundowałeś sobie spacerek. Nie ma, jak własne nogi, co? – śmiejemy się obaj szczęśliwi, że już tu jesteśmy.
Przyszliśmy tu jednak w konkretnym celu, aby znaleźć pracę na farmie, o której mówiła ta polska urzędniczka w Kristiansand, dlatego od razu rozglądamy się po okolicy, aby ją odszukać. Jeden z miejscowych wskazuje nam, w którą stronę mamy się udać i po kilkunastu minutach odnajdujemy cel naszej dzisiejszej tułaczki. Już przy wejściu napotykamy na dwójkę młodych ludzi, którzy okazują się być Polakami:
- Szukacie tu pracy? Spóźniliście się. O jakiś miesiąc. Sezon się powoli kończy, wszystko jest już wyzbierane. My też niedługo wracamy do kraju.
W ich wzroku i głosie jest jakaś niepokojąca podejrzliwość i niechęć w stosunku do nas. Takie odnoszę wrażenie. Chciałoby się dłużej z nimi porozmawiać, ale te ich krótkie i oschłe odpowiedzi zniechęcają do pozostania tu choćby minuty dłużej.
- Zauważyłeś, jak się na nas dziwnie gapił? – pyta Marcin.
- Niestety zauważyłem.
Wszystko to sprawia, że nasza podróż wciąż trwa, nie ma tu dla nas pracy, więc będziemy musieli poszukać jej gdzie indziej. Patrzę na Marcina, ale nie widzę w nim żadnego rozczarowania, wręcz przeciwnie – sprawia wrażenie, jakby wywołało to u niego ulgę. Odpoczywamy na „drewnianej ławie przy drewnianym stole”, aby pozbierać siły na marsz powrotny. Zjadam całe wiaderko dżemu pomarańczowego, który rano kupiłem – nie można sobie wyobrazić wspanialszego obiadu.
Postanawiamy wracać osobno, każdy dokładnie tą samą trasą, którą tutaj dotarł – Marcin po jednej stronie rzeki, a ja po przeciwległej. Mniej więcej w połowie drogi jestem na skraju fizycznego wycieńczenia. Odciski na stopach zaczynają krwawić i pieką niemiłosiernie, ledwie mogę chodzić. Jeszcze kilka kilometrów. Nie myślę o niczym, tylko o tym, co mnie spotka za kolejnym zakrętem. Ramiona są niemal bezwładne od ciągłego dźwigania tych plecaków. Jeszcze trochę, już niedaleko. Mija mnie od czasu do czasu jakiś samochód, ale nawet nie przychodzi mi na myśl, aby próbować je zatrzymywać. Nie wolno mi przerywać marszu, nie wolno zwalniać tempa, bo inaczej nie dojdę. Znów ten most. Tutaj mój i Marcina szlak się spotykają, jednak nie widzę go, jest chyba gdzieś za mną. Z każdą minutą opuszczają mnie siły, ale w ich miejsce pojawia się jeszcze większa wola walki. Zaciskam mocno zęby. Jest ciężko, naprawdę ciężko.
Gdy docieram do głównej szosy, do celu, niemal niczego już nie czuję. Przechodzę przez jezdnię i opadam bezwładnie na przystankową ławkę.
Dzięki Bogu to już koniec.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz