Południowa Norwegia.
Mandal. Środa, 30 lipca. Godz. 05:53
Wstajemy bardzo wcześnie. Wychylam głowę z
namiotu i patrzę w górę – ani jednej chmurki na niebie, świeci słońce, a od
morza dmucha bardzo przyjemny wietrzyk. Zapowiada się piękny dzień.
Zaraz po śniadaniu bierzemy się za
pakowanie swoich bagaży, zwijamy karimaty i śpiwory, przebieramy się, chowamy
do plecaków jedzenie i naczynia, a gdy po naszym namiocie pozostaje już tylko
odciśnięty prostokątny kształt na ściółce, wyruszamy w drogę.
Przez cały czas towarzyszy mi jakaś
tajemnicza pewność, że dziś wydarzy się coś ważnego. Zdaję sobie też sprawę, że
być może są to ostatnie chwile spędzone z Marcinem, bo jeśli nie uda nam się
znaleźć pracy w miejscu, do którego zmierzamy, będę chciał zrealizować swój
plan powrotu do Oslo i stamtąd wyruszyć na północ. Niewiele się do siebie
odzywamy, obaj odczuwamy powagę tej chwili.
Przechodząc przez miasto wstępujemy
jeszcze do sklepu, aby kupić coś do jedzenia. Biorę mój ulubiony dżem z pomarańczy,
przyda mi się dziś taka bomba kaloryczna. Mijamy most, a potem miejsce, w
którym wczoraj nocowaliśmy i w końcu skręcamy z głównej szosy prowadzącej do
Kristiansand w lewo, na północ.
Zatrzymujemy się przy pierwszym lepszym
miejscu do łapania stopa. Nie jest to może wymarzone stanowisko, ot zwykły
wyjazd z niewielkiej bocznej drogi, ale nie ma co wybrzydzać. Samochodów nie
jest za wiele, raz na kilkadziesiąt sekund coś przejeżdża, czasem trwa to ponad
minutę, jednak odległość od wioski, do której chcemy się dostać, także nie jest
imponująca, mniej niż dwadzieścia kilometrów, więc nie ma się co spieszyć.
Po godzinie bezowocnego łapania mam dość,
postanawiam pójść dalej, może tam znajdzie się dogodniejsze miejsce, a jeśli
nie, to i tak wszystko jest lepsze od sterczenia tutaj. Marcin zostaje, ma dużo
więcej od mnie cierpliwości.
- Będę dalej próbował, a jeśli nic z tego
nie będzie, pójdę za tobą.
I tak się rozstajemy. Kilometr dalej
natrafiam na krótki fragment nieco szerszego pobocza i na nim próbuję, ale po
dziesięciu minutach coś mi mówi, abym dał sobie z tym wszystkim spokój i do
Stoveland poszedł pieszo. Ta wielka chęć wędrówki wzmaga się we mnie nagle z
taką siłą, że poddaję się jej zupełnie bez żadnej walki. Aż mi dreszcz po plecach
przechodzi na samą myśl. Długi i wyczerpujacy marsz od jakiegoś czasu, nie
wiedzieć czemu, napawa mnie trudną do opisania radością i spokojem.
Z początku jest bardzo przyjemnie, nogi aż
same rwą się do przodu, ptaki śpiewają, słychać szum pobliskiej rzeki i szelest
liści porastających jej brzegi drzew – nic tylko iść i zdobywać horyzont. Tylko
te plecaki ciążą jak brzemię, jak balast, którego nie można odrzucić. Droga
jest wąska, ledwie mieszczą się na niej dwa samochody, natomiast pobocze,
oddzielone białą, przerywaną linią, mierzyć trzeba nie w metrach, a w
centymetrach, przez co pokonywanie zakrętów staje się trochę niebezpieczne i
trzeba bardzo uważać, by nie wpaść pod nadjeżdżające pojazdy. Według moich
obliczeń, pokonałem już jakieś pięć kilometrów, pozostało jeszcze dwa razy
tyle.
Druga godzina marszu. Koszulka mokra od
potu przykleja się do ciała, plecy z coraz większym trudem dają sobie radę ze
spoczywającym na nich ciężarem, a na stopach pojawiają się pierwsze odciski.
Jednak im trudniej się idzie, z tym większym zdecydowaniem trwam w
postanowieniu, aby się nigdzie i pod żadnym pozorem nie zatrzymywać, dopiero
wtedy, gdy dotrę do celu. Oddech choć ciężki, ustabilizował się i dostosował do
tempa, w jakim się poruszam. Staram się ani nie przyspieszać, ani nie zwalniać.
Sms od Marcina: „Idę piechotą, spotkamy
się na miejscu”. A zatem jest gdzieś za mną, ciekawe jak daleko.
Zmęczenie daje się we znaki coraz
bardziej, obolałe nogi z coraz większym trudem stawiają kolejne kroki, a w
głowie zaczyna szumieć od pulsującej w skroniach krwi. Ile jeszcze? Nie umiem
powiedzieć, nie jestem pewien nawet tego, czy idę właściwą drogą, bo mapa,
którą mam, jest bardzo niedokładna. Przechodzę przez most na druga stronę rzeki
i natrafiam na znak: „Fuskeland – 2,5 km, Holmesland – 6 km”. Stoveland jest
mniej więcej pośrodku, więc zostało mi jeszcze jakieś cztery kilometry marszu,
a więc mniej niż godzina.
Ostatnie minuty wędrówki są, pomimo
wyczerpania, najprzyjemniejsze. Marcin dociera na miejsce jako pierwszy,
dosłownie kilka minut przede mną. Wybrał nieco inną drogą, szedł prosto, nie
przechodząc przez most na drugą stronę rzeki, jak ja. „Czekam na ciebie przy
głównej szosie, niedaleko zagajnika, na drewnianej ławie przy drewnianym
stole”. Żebym ja wiedział, o czym on mówi. Dopiero po trzydziestu minutach
udaje nam się w końcu spotkać.
- Widzę, że też zafundowałeś sobie
spacerek. Nie ma, jak własne nogi, co? – śmiejemy się obaj szczęśliwi, że już
tu jesteśmy.
Przyszliśmy tu jednak w konkretnym celu,
aby znaleźć pracę na farmie, o której mówiła ta polska urzędniczka w
Kristiansand, dlatego od razu rozglądamy się po okolicy, aby ją odszukać. Jeden
z miejscowych wskazuje nam, w którą stronę mamy się udać i po kilkunastu
minutach odnajdujemy cel naszej dzisiejszej tułaczki. Już przy wejściu napotykamy
na dwójkę młodych ludzi, którzy okazują się być Polakami:
- Szukacie tu pracy? Spóźniliście się. O
jakiś miesiąc. Sezon się powoli kończy, wszystko jest już wyzbierane. My też
niedługo wracamy do kraju.
W ich wzroku i głosie jest jakaś
niepokojąca podejrzliwość i niechęć w stosunku do nas. Takie odnoszę wrażenie.
Chciałoby się dłużej z nimi porozmawiać, ale te ich krótkie i oschłe odpowiedzi
zniechęcają do pozostania tu choćby minuty dłużej.
- Zauważyłeś, jak się na nas dziwnie
gapił? – pyta Marcin.
- Niestety zauważyłem.
Wszystko to sprawia, że nasza podróż wciąż
trwa, nie ma tu dla nas pracy, więc będziemy musieli poszukać jej gdzie
indziej. Patrzę na Marcina, ale nie widzę w nim żadnego rozczarowania, wręcz
przeciwnie – sprawia wrażenie, jakby wywołało to u niego ulgę. Odpoczywamy na
„drewnianej ławie przy drewnianym stole”, aby pozbierać siły na marsz powrotny.
Zjadam całe wiaderko dżemu pomarańczowego, który rano kupiłem – nie można sobie
wyobrazić wspanialszego obiadu.
Postanawiamy wracać osobno, każdy
dokładnie tą samą trasą, którą tutaj dotarł – Marcin po jednej stronie rzeki, a
ja po przeciwległej. Mniej więcej w połowie drogi jestem na skraju fizycznego
wycieńczenia. Odciski na stopach zaczynają krwawić i pieką niemiłosiernie,
ledwie mogę chodzić. Jeszcze kilka kilometrów. Nie myślę o niczym, tylko o tym,
co mnie spotka za kolejnym zakrętem. Ramiona są niemal bezwładne od ciągłego
dźwigania tych plecaków. Jeszcze trochę, już niedaleko. Mija mnie od czasu do
czasu jakiś samochód, ale nawet nie przychodzi mi na myśl, aby próbować je
zatrzymywać. Nie wolno mi przerywać marszu, nie wolno zwalniać tempa, bo
inaczej nie dojdę. Znów ten most. Tutaj mój i Marcina szlak się spotykają,
jednak nie widzę go, jest chyba gdzieś za mną. Z każdą minutą opuszczają mnie
siły, ale w ich miejsce pojawia się jeszcze większa wola walki. Zaciskam mocno
zęby. Jest ciężko, naprawdę ciężko.
Gdy docieram do głównej szosy, do celu,
niemal niczego już nie czuję. Przechodzę przez jezdnię i opadam bezwładnie na
przystankową ławkę.
Dzięki Bogu to już koniec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz