wtorek, 26 sierpnia 2014

Dzień 22. Bliżej

Południowa Norwegia. Stavanger. Piątek, 1 sierpnia godz. 11:15

Raz jeszcze wytężam wzrok, przyglądam się bardzo uważnie, ale i tak własnym oczom nie wierzę. Jak to możliwe? Jakieś trzysta, może czterysta metrów przede mną, po drugiej stronie jeziora, ponad dachami domostw i kamienic góruje wielki napis „Jesus”. Skąd się tam wziął? Muszę się tam dostać i przyjrzeć mu się z bliska.
Okrążam jezioro, idąc przed park katedralny i tak dochodzę do miejsca, w którym powinien znajdować się baner. O dziwo nigdzie nie mogę go znaleźć. Najpierw przechodzę wzdłuż całej ulicy, tej najbliżej brzegowi, rozglądam się w prawo i w lewo, jednak na próżno.

- Głowę bym dał, że to tutaj.
Wspinam się i penetruję dwie kolejne uliczki położne nieco wyżej. Jest to zwyczajne osiedle z porozrzucanymi wszędzie budynkami mieszkalnymi, również tutaj niczego nie znajduję, musiałem coś przeoczyć. Na pewno mi się nie zdawało, ten napis naprawdę tam był.
Wracam tam, skąd przyszedłem, muszę raz jeszcze przyjrzeć się na spokojnie temu wszystkiemu, nie lubię nierozwiązanych zagadek. Na miejscu okazuje się, że nie była ta żadna halucynacja, wzrok mnie nie mylił, jest tam, na przeciwległym brzegu, doskonale widoczny napis z gwiazdą u szczytu:

JESUS VERDENS LYS

Nic już z tego nie rozumiem, przecież dokładnie w tym rejonie szukałem. Nie mogłem go nie zauważyć, jest zbyt duży. Dziwna sprawa. Straciłem ponad godzinę na poszukiwania Jezusa i nie umiałem go znaleźć. Z daleka każdy głupi może Go dostrzec, ale sztuką jest zbliżyć się do Niego na odległość kilku kroków. I jak widać trzeba wcześniej trochę pobłądzić.
Jest wpół do pierwszej, do Mszy Świętej pozostało mi niecałe pięć godzin, ciekawe, gdzie teraz jest Marcin, z którym mam się za chwilę spotkać. Odnajduję go wśród wielobarwnego tłumu ludzi spacerujących po deptaku, tuż obok wejścia do centrum handlowego, przy którym się umówiliśmy.
- Pora coś przekąsić, co?
- Oby szybko, bo umieram z głodu.
Wpierw wchodzimy do środka, by zabrać stamtąd nasze rzeczy.. Mam nadzieję, że nikt nie ukradł mojego telefonu, szkoda by było tych wszystkich zdjęć, jakie do tej pory nim robiłem. Na szczęście jest, skryty za wielką donicą, na głównym korytarzu, zaraz przy wejściu do sklepu z butami. Obok niego leżą też Marcina golarka i akumulator do aparatu. Wszystko naładowane do maksimum.
Stamtąd idziemy na stację kolejową, po drodze zwierzając się sobie z wrażeń po kilkugodzinnym zwiedzaniu tego pięknego miasta. Mi najbardziej podobają się wielkie statki i promy, które cumują w tutejszym porcie.
W końcu jesteśmy na głównej hali dworcowej, gdzie garstka pasażerów bądź to czeka na swój pociąg, bądź na bliskich, którzy lada chwila się tu pojawią, inni nachylają się przy kasach, by kupić bilet, jeszcze inni kręcą się to tu, to tam w niewiadomym celu. My natomiast przyszliśmy tu, by przyrządzić sobie pyszny posiłek. Siadamy na jednej z ławek, naprzeciwko wielkiej lokomotywy parowej, wyciągamy czajnik, grzałkę, menażki i sztućce, a potem bierzemy się za przygotowanie obiadu – dziś makaron w sosie myśliwskim. W takich polowych warunkach nie jest to łatwe i trwa nieco dłużej, ale przyjemność i satysfakcja z jedzenia jest później dużo większa.
- Matko, ale to dobre! Mógłbym jeść taki obiad codziennie.
- Ja też. I powiem ci, że już dawno tak się nie najadłem.
Nasyceni i szczęśliwi, opuszczamy dworzec i znów się rozdzielamy. Jest już po szesnastej, a zatem pora iść do kościoła. To niewielka świątynia blisko centum miasta, jej patronem jest święty Svithun. Nigdy o nim nie słyszałem, ciekawe, kim był, może jakimś lokalnym męczennikiem. Muszę to sprawdzić po powrocie do domu.
W środku niewielu jest  wiernych, ledwie kilku, zapewne przyszli tu tak wcześnie z tego samego powodu, co ja. Zajmuję miejsce w jednej z ostatnich ławek. Przypomina mi się nagle ten napis, który tak chciałem z bliska zobaczyć. Nie udało się, bo prawdziwy Jezus czekał na mnie tutaj. Aż mi ciarki przechodzą po plecach na myśl o tym, co za chwilę nastąpi. W końcu pozbędę się tego zbędnego bagażu i łatwiej mi będzie dalej iść.
W tym samym momencie otwierają się drzwi obok prezbiterium, wychodzi z nich ksiądz i na wpół ściszonym głosem oznajmia po polsku wszystkim zgromadzonym:
- Kto do spowiedzi, proszę wchodzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz