Południowa Norwegia. Stavanger. Piątek, 1 sierpnia godz. 11:15
Raz jeszcze wytężam wzrok, przyglądam
się bardzo uważnie, ale i tak własnym oczom nie wierzę. Jak to możliwe? Jakieś trzysta,
może czterysta metrów przede mną, po drugiej stronie jeziora, ponad dachami
domostw i kamienic góruje wielki napis „Jesus”. Skąd się tam wziął? Muszę się
tam dostać i przyjrzeć mu się z bliska.
Okrążam jezioro, idąc przed park
katedralny i tak dochodzę do miejsca, w którym powinien znajdować się baner. O
dziwo nigdzie nie mogę go znaleźć. Najpierw przechodzę wzdłuż całej ulicy, tej
najbliżej brzegowi, rozglądam się w prawo i w lewo, jednak na próżno.
- Głowę bym dał, że to tutaj.
Wspinam się i penetruję dwie kolejne
uliczki położne nieco wyżej. Jest to zwyczajne osiedle z porozrzucanymi
wszędzie budynkami mieszkalnymi, również tutaj niczego nie znajduję, musiałem
coś przeoczyć. Na pewno mi się nie zdawało, ten napis naprawdę tam był.
Wracam tam, skąd przyszedłem, muszę raz
jeszcze przyjrzeć się na spokojnie temu wszystkiemu, nie lubię nierozwiązanych
zagadek. Na miejscu okazuje się, że nie była ta żadna halucynacja, wzrok mnie
nie mylił, jest tam, na przeciwległym brzegu, doskonale widoczny napis z
gwiazdą u szczytu:
JESUS VERDENS LYS
Nic już z tego nie rozumiem, przecież
dokładnie w tym rejonie szukałem. Nie mogłem go nie zauważyć, jest zbyt duży.
Dziwna sprawa. Straciłem ponad godzinę na poszukiwania Jezusa i nie umiałem go
znaleźć. Z daleka każdy głupi może Go dostrzec, ale sztuką jest zbliżyć się do
Niego na odległość kilku kroków. I jak widać trzeba wcześniej trochę pobłądzić.
Jest wpół do pierwszej, do Mszy Świętej
pozostało mi niecałe pięć godzin, ciekawe, gdzie teraz jest Marcin, z którym
mam się za chwilę spotkać. Odnajduję go wśród wielobarwnego tłumu ludzi
spacerujących po deptaku, tuż obok wejścia do centrum handlowego, przy którym
się umówiliśmy.
- Pora coś przekąsić, co?
- Oby szybko, bo umieram z głodu.
Wpierw wchodzimy do środka, by zabrać
stamtąd nasze rzeczy.. Mam nadzieję, że nikt nie ukradł mojego telefonu, szkoda
by było tych wszystkich zdjęć, jakie do tej pory nim robiłem. Na szczęście
jest, skryty za wielką donicą, na głównym korytarzu, zaraz przy wejściu do
sklepu z butami. Obok niego leżą też Marcina golarka i akumulator do aparatu. Wszystko
naładowane do maksimum.
Stamtąd idziemy na stację kolejową, po
drodze zwierzając się sobie z wrażeń po kilkugodzinnym zwiedzaniu tego pięknego
miasta. Mi najbardziej podobają się wielkie statki i promy, które cumują w
tutejszym porcie.
W końcu jesteśmy na głównej hali
dworcowej, gdzie garstka pasażerów bądź to czeka na swój pociąg, bądź na
bliskich, którzy lada chwila się tu pojawią, inni nachylają się przy kasach, by
kupić bilet, jeszcze inni kręcą się to tu, to tam w niewiadomym celu. My
natomiast przyszliśmy tu, by przyrządzić sobie pyszny posiłek. Siadamy na
jednej z ławek, naprzeciwko wielkiej lokomotywy parowej, wyciągamy czajnik,
grzałkę, menażki i sztućce, a potem bierzemy się za przygotowanie obiadu – dziś
makaron w sosie myśliwskim. W takich polowych warunkach nie jest to łatwe i
trwa nieco dłużej, ale przyjemność i satysfakcja z jedzenia jest później dużo
większa.
- Matko, ale to dobre! Mógłbym jeść taki
obiad codziennie.
- Ja też. I powiem ci, że już dawno tak
się nie najadłem.
Nasyceni i szczęśliwi, opuszczamy
dworzec i znów się rozdzielamy. Jest już po szesnastej, a zatem pora iść do
kościoła. To niewielka świątynia blisko centum miasta, jej patronem jest święty
Svithun. Nigdy o nim nie słyszałem, ciekawe, kim był, może jakimś lokalnym
męczennikiem. Muszę to sprawdzić po powrocie do domu.
W środku niewielu jest wiernych, ledwie kilku, zapewne przyszli tu
tak wcześnie z tego samego powodu, co ja. Zajmuję miejsce w jednej z ostatnich
ławek. Przypomina mi się nagle ten napis, który tak chciałem z bliska zobaczyć.
Nie udało się, bo prawdziwy Jezus czekał na mnie tutaj. Aż mi ciarki przechodzą
po plecach na myśl o tym, co za chwilę nastąpi. W końcu pozbędę się tego
zbędnego bagażu i łatwiej mi będzie dalej iść.
W tym samym momencie otwierają się drzwi
obok prezbiterium, wychodzi z nich ksiądz i na wpół ściszonym głosem oznajmia
po polsku wszystkim zgromadzonym:
- Kto do spowiedzi, proszę wchodzić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz