Południowa Norwegia. Mandal. Wtorek, 29 lipca.
Godz. 12:12
Wkładam dłonie w
gorący piasek i mrużąc co chwila oczy, spoglądam leniwie na rozpostarty przede
mną horyzont. Jest mi tak dobrze, że mógłbym już nigdzie się stąd nie ruszać.
Niebo, jak okiem sięgnąć, błękitne, bez choćby jednej chmurki, jednego obłoku,
który przysłoniłby palące słońce, morze o pięknym, intensywnie błękitnym
kolorze połyskuje raz po raz odbijając padające na nie światło, i jeszcze te
zamykające zatokę porośnięte lasem zbocza i skalne wysepki – to z pewnością
najpiękniejsza plaża, na jakiej kiedykolwiek byłem.
Na szczęście nie ma
tu zbyt wielu ludzi – ledwie kilkudziesięciu podobnych do mnie miłośników
piasku, porozrzucanych niedbale to tu, to tam, na swoich kocach i leżakach.
Nawet nie marzyłem, że znajdę się kiedyś w takim miejscu. Tak tu cicho i
spokojnie.
Aż chce mi się
śmiać, gdy sobie przypomnę te wszystkie ostrzeżenia przed norweskim klimatem,
przed tutejszym wiatrem i chłodem. Mija dziewiąty dzień, od kiedy jestem w tym
kraju i przez cały ten czas ani razu nie zmarzłem, co więcej – całkiem ładnie
się opaliłem. A w Polsce deszcze i powodzie. Kto by pomyślał?
Przewracam się na brzuch, pora przyrumienić
sobie plecy. A może uda mi się choć na chwilę zasnąć? Warto spróbować. Gdy
zamykam oczy, nie myślę o niczym…
Marcin wraca po
dwóch godzinach.
- Trochę pochodziłem
po okolicy. Nie było pomarańczowego dżemu, więc wziąłem ci truskawkowy. Może
być?
- Może, pewnie, że może.
- No i mam coś
jeszcze. Odkryłem to przypadkiem między regałami. Patrz tylko!
Ostrożnie wyjmuje z
reklamówki dwie małe butelki piwa.
- Za jedyne pięć
koron. Właściwie za cztery, bo jedna korona to kaucja za butelkę. Ale to i tak
tyle, co nic.
Niebywałe, prawdziwe
piwko, po tylu dniach posuchy, aż się wierzyć nie chce. Co prawda tylko 0,33
litra, w dodatku jest nieco słabsze, ale i tak cieszy i to bardzo.
Najważniejsze, że jest i że nas na nie stać, nic innego się nie liczy.
Zostawiamy je sobie
na później, teraz idziemy się kąpać. Marcin wskakuje jako pierwszy, jest dobrym
pływakiem, już po chwili oddala się tak bardzo, że ledwie mogę go dostrzec. Ja
zaś wchodzę do morza powoli i ostrożnie. Najpierw stopy, potem i łydki i uda,
dopiero potem cała reszta. Woda nie jest zimna, raczej przyjemnie chłodna,
doskonale orzeźwia rozgrzane słońcem ciało. Frajda jest niesamowita, czuję się niemal
jak małe dziecko, nurkując, skacząc i pływając beztrosko na plecach. Jest po
prostu wspaniale.
Godzinę później znów
zostaję sam, Marcin idzie się gdzieś przejść. Leżąc na ręczniku z rękami pod
głową myślę o tym, jak Pan Bóg mnie rozpieszcza. Pomaga rozbić namiot na
miękkiej leśnej ściółce tuż przy plaży, daje wyśmienitą pogodę, nawet piwko przynosi i pozwala lenić się od rana do wieczora, nie robić nic, niczym się nie
przejmować, o nic się nie troszczyć. Gdyby to ode mnie tylko zależało, nigdy
bym nie pozwolił na takie marnotrawstwo - tak wiele można by w tym czasie
zrobić. A jednak brakowało mi takiego
dnia i takiego wypoczynku, dopiero teraz to widzę. Nie wiadomo, jaka walka nas
jutro czeka, jaki wysiłek, dlatego dobrze jest się czasem zatrzymać, wyłączyć
wszystkie silniki, nabrać sił i energii i dopiero potem ruszać w dalszą
drogę.
Wraca Marcin i siada
obok mnie. W końcu nadszedł moment, na który od tak dawna czekaliśmy. Otwieramy
butelki, wznosząc toast:
- Za jutrzejszy
dzień!
- I za
dzisiejszy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz