Zachodnia Norwegia, wyspa Vestre Bokn. Sobota,
2 sierpnia, godz. 18:07
Droga wydaje się
nie mieć końca.Jak długo trwa już ten marsz - godzinę, dwie? - nie jestem
pewien, dla mnie trwa tyle, co cała wieczność. Z coraz większą trudnością
stawiam kolejne kroki, pot spływa po mnie strumieniami, wlewając się do oczu i
ust, a przecinająca skroń wzdłuż żyła nabrzmiewa gwałtownie od pulsującej w
niej krwi. Naprawdę jestem wykończony.
Sam nie wiem,
skąd ten nagły kryzys fizyczny, bywało już przecież dużo gorzej i to wiele
razy, skąd więc teraz te wszystkie problemy? Przystaję na chwilę, by złapać
oddech. Nie mam z sobą nic do jedzenia, zupełnie nic, woda też niedawno się
skończyła i ten brak możliwości jakiegokolwiek orzeźwienia jeszcze bardziej
mnie pogrąża.
Podnoszę z ziemi
pustą puszkę po coca coli i przyglądam się jej badawczo. Nieuszkodzona,
dostałbym za nią jedną koronę. Jedna korona to może nic, ale jeszcze kilka
takich puszek znalezionych po drodze i uzbiera się całkiem niezła sumka. Gdybym
tylko miał trochę więcej miejsca w plecaku.
Matko! Co ja
gadam?! Czy aż tak muszę się upadlać? Wyrzucam ten kawałek aluminium jak
najdalej od siebie. Sam nie wiem, co się ze mną dzieje. Jest już naprawdę tak
źle? Przecież mam jeszcze w portfelu te 65 koron, na dwa dni na pewno
wystarczy, dopiero później będę się martwił, co dalej.
Zresztą, po co mi
pieniądze, tu na odludziu, z dala od zabudowań? Sytuacja wydaje się wręcz
zabawna– oto wędruję po norweskich pustkowiach, bardzo pięknych skądinąd, w
kieszeni szeleści kilka monet, za które mógłbym sobie sprawić dobrą kolację,
a tymczasem ja niemal skręcam się z głodu i pragnienia. Jak widać są jeszcze na
tym świecie takie miejsca, w których pieniądz staje się bezwartościowym kawałkiem
miedzi lub papieru.
Pojawiają się w
końcu pierwsze domostwa, a razem z nimi nadzieja na przegryzienie czegoś
konkretnego lub chociaż zwilżenie warg łykiem wody. Niestety pech chce, że jak
okiem sięgnąć, nigdzie żywej duszy, wszyscy pozamykali się w swoich drewnianych
chatkach. Co robić? Jestem tak zdesperowany i tak wycieńczony, że gotów jestem
zaproponować kupno bochenka chleba lub butelki wody z kranu każdemu, kogo uda
mi się spotkać. Nawet za te 65 koron.
Nagle dostrzegam
czyjąś sylwetkę w oddali, jakaś starsza pani podlewająca trawę w ogródku.
Jestem uratowany! Stąpam ochoczo w jej stronę, nawet uśmiecham się i wzdycham z
ulgą, lecz dokładnie w chwili, w której zbliżam się do jej płotu, ona znika we
wnętrzu swojego domu i zamyka za sobą drzwi. Ja chyba zwariuję!
Może i mógłbym
zawołać za nią, albo użyć dzwonka, niestety mam takie wewnętrzne przekonanie,
że to byłoby upokarzaniem się, pewnie niesłuszne, ale nie potrafię w sobie
zwalczyć tego wstydu. Tak na dobrą sprawę, to czym różni się nagabywanie ludzi
od nagabywania ich z uprzednim zapukaniem do ich drzwi? Pewnie niczym, ale ja
naprawdę nie umiem tego sam sobie racjonalnie wytłumaczyć.
Wspinam się z
powrotem na górę, ku szosie i wchodzę na wielki most łączący dwie wyspy – tę,
którą właśnie przeszedłem i tę, którą będę musiał pokonać w następnej
kolejności.
- Boże
Wszechmogący, wiem, że nie obarczysz mnie nigdy ciężarem, którego nie byłbym w
stanie unieść, ale ja już naprawdę nie mogę. Ledwo chodzę, nie mam co jeść ani
pić, zbliża się noc, a ja nie mam namiotu, tylko Ty jeden wiesz, gdzie teraz
jest Marcin. Ufam Ci, zrób coś proszę, cokolwiek.
I po chwili
namysłu dodaję:
- Jeśli mnie z
tego wyciągniesz, opowiem wszystkim, co dla mnie robiłeś, jak się o mnie
troszczyłeś. Jeśli zechcesz, napiszę książkę. Obiecuję Ci to, słyszysz?
Przysięgam!
Wpierw szepczę,
lecz ostatnie słowa wypowiadam na głos, by mieć pewność, że zostaną dobrze
zrozumiane. Odpowiada mi głucha cisza, zmącona po chwili rykiem silnika
przejeżdżającego, kolejnego już, sznura samochodów.
I oto po drugiej
stronie mostu, na przeciwległym brzegu, natrafiam na przystanek autobusowy z
szeroką zatoczką, tuż za ostrym zakrętem w lewo. Wszyscy będą tu zwalniać,
idealne miejsce do łapania. W dodatku przystanek jest zadaszony, przez co w
razie deszczu, mogę się pod nim schronić, a kto wie – może i przenocować. Od
razu poprawia mi się humor. Dzięki Ci Ojcze.
Gdy docieram na
miejsce, własnym oczom nie wierzę – w odległości około stu metrów widzę duży,
pięknie podświetlony krzyż na fasadzie jednego z budynków, nie na dachu, ale na
jednej ścianie właśnie, co zaskakuje mnie tym bardziej. Skąd się tu tak nagle
wziął? To nie kościół ani inna świątynia, to zbyt mały budynek, by mógł nimi
być. Prawdziwy cud!
Ten krzyż
wystarcza mi za chleb i wodę, czuję się dużo lepiej.
Po dwudziestu
minutach pojawia się kolejna kawalkada pojazdów wyjeżdżających z promu, robię,
co mogę, by zwrócić na siebie ich uwagę, jednak nic z tego. Na samym końcu
wlecze się srebrna cysterna mojej ulubionej norweskiej firmy – TineMilk. Tyle
razy piłem ich mleko, że teraz aż nie mogę powstrzymać uśmiechu na jej widok.
Zwalnia,
zatrzymuje się!
- Wsiadaj
chłopie, bo zmarzniesz.
- Nie mogę
uwierzyć, że pan się zatrzymał. Z nieba mi pan spada.
Gdy opowiadam
szybko kierowcy, skąd się tu wziąłem, odpowiada:
- Masz dzisiaj
wielkie szczęście. Zabieram cię zaraz do restauracji, bo pewnie jesteś głodny,
potem zostawię ci moje mieszkanie na noc, a jutro funduję ci bilet autobusowy
do Bergen. Tylko bez gadania, już postanowiłem.
Bardzo fajne literackie wpisy :), zanim wyjechałem w podróż na Nordkapp czytałem twoje początkowe wpisy i zachęciłeś mnie do wyjazdu niskobudżetowego :)
OdpowiedzUsuńBardzo polecam Skandynawie na stopa (nie zawsze będzie łatwo ale i tak warto).
Pozdrawiam i zapraszam na http://witaodkrywaswiat.blogspot.com/ przedstawiam moją wyprawę autostopem na Nordkapp.
P.S. Wydałem nieco więcej ;)