niedziela, 14 września 2014

Dzień 23. Granatowa wstążka

Zachodnia Norwegia, wyspa Vestre Bokn. Sobota, 2 sierpnia, godz. 15:45

Prom dobija do brzegu, a my schodzimy powoli na dolny pokład. Staramy się wyglądać jak najbardziej naturalnie, a jednak od czasu do czasu nie udaje nam się uniknąć rzucanych na boki nerwowych spojrzeń. Ciągle mi się wydaje, że zaraz na nas ktoś krzyknie, przywoła do siebie i zażąda okazania biletu, już niemal słyszę ten głos.
Nasze nogi już dotykają suchego lądu, wciąż staramy się nie budzić żadnych podejrzeń i kroczymy przed siebie jak gdyby nigdy nic. Oddaliliśmy się już dobre kilkadziesiąt metrów od statku.
- Chyba się udało – mówię podekscytowany, ale jeszcze trochę niepewny.

Dziwnie się czuję. Nie cieszę się z tego, że udało nam się kogoś oszukać, ale raczej z tego, że nie musiałem wydawać ostatnich 65 koron, jakie miałem w kieszeni. Nic więcej nie mam. Kamień spada mi z serca.
- Popatrz tylko tam – krzyczy Marcin, który trochę wysunął się na czoło, był już nieco wyżej ode mnie. Wskazuje ręką przed siebie, jakby nie wiadomo co zobaczył.
Podchodzę do niego, spoglądam i własnym oczom nie mogę uwierzyć.
Widok iście niebiański. Przepiękny. Nagie skały gdzieniegdzie otulone soczystą zielenią roślinności o różnych odcieniach, tu i ówdzie kilka plam purpury, w dole intensywny błękit jeziora, a na  bezchmurnym niebie połyskujące słońce i w to wszystko wpleciona, niczym granatowa wstążka, szosa, po której właśnie stąpamy
- Ja się stąd nie ruszam.
- To jeszcze nic. Zobaczysz później.
Robimy mnóstwo zdjęć. Ja już naprawdę nie wiem, gdzie mam się odwrócić, krajobraz jest tak niesamowity, tak piękny, rozglądam się w prawo i w lewo i fotografuję wszystko, co zobaczę. Marcin podobnie. I jakoś trudno mi uwierzyć, że to dopiero początek, że tam dalej na północy skrywają się przestrzenie nieporównanie wspanialsze od tych. Dla mnie mogłoby się tu wszystko kończyć, właśnie tu, w tym miejscu.
Rozdzielamy się na moment. Każdy z nas wspina się po tych skałach jak najwyżej, by stamtąd, z góry oglądać te wszystkie wspaniałości.
Mija kilkanaście, może kilkadziesiąt minut, nim oswajamy się z krajobrazem. Chowamy aparaty. Przed nami coś na kształt malutkiego parkingu z niewielką ławką i tablicą informacji turystycznej, jakich mnóstwo w tym kraju. Kładziemy bagaże, siadamy na tej ławeczce i myślimy, co dalej.
- Nie wiem, jak ty, ale ja bym się wykąpał. Widziałeś to jezioro pod nami? Jezioro albo fragment fiordu, nieważne zresztą. Za chwilę tam wskoczę, bo już naprawdę nie wytrzymam – rzuca poważnie Marcin, zajadając przy tym batonika.
- Ja obstawiam, że to jednak fiord, nie jezioro.
Stanęło w końcu na tym, że to ja pierwszy się tam wykąpię, po mnie Marcin, a ja w tym czasie, będę starał się tu coś złapać.
Kilkadziesiąt metrów dalej na molo siedzi trzech wędkarzy, nieco dalej za nimi dwie lub trzy małe kropki, w których rozpoznaję dzieci po radosnych okrzykach, jakie z siebie wydają. Ale wszyscy oni są na tyle daleko, że rozbieram się do naga bez większych skrupułów. Chyba mnie nawet nie zauważyli. Woda jest zimna, w dodatku słona, a dno muliste. Mimo to kąpiel jest cudowna, jak balsam. Szoruję się cały, zamydlam, opłukuję kilka razy, na koniec suszę ręcznikiem po wyjściu na brzeg.
Potrzeba mi było takiego orzeźwienia. Czuję się doskonale. Wspinam się na górę, Marcin spaceruje w tę i we w tę, nie mogąc się już doczekać na swoją kolej.
- Możesz iść. Woda taka sobie, ale i tak polecam. Ja będę próbował łapać. Jakby mi się udało, to do zobaczenia, nawet się nie żegnam, bo pewnie i tak niedługo się zobaczymy.
- Do zobaczenia.
Marcin schodzi w dół, zapada się niemal pod ziemię, ja zaś stoję i czekam. Prom jest już bardzo blisko brzegu, więc zaraz pojawi się tu sznur samochodów.
I faktycznie sznur się pojawił, ale równie szybko znikł. Nikt się nie zatrzymał. Następny dokładnie za pół godziny, po przybyciu kolejnego promu.
Bardzo nie lubię czekać, a już na pewno nie lubię czekać bezczynnie. Dlatego postanawiam iść naprzód. Być może tam dalej będzie lepsze miejsce do łapania, bo to jest średnie szczerze mówiąc. Niby dobre, bo jest ten mały parking, ale nie jestem dobrze widoczny no i nie ma pobocza, by ktoś mógł się mógł zatrzymać.
Zarzucam obydwa plecaki na siebie i wyruszam, gotów na najdłuższy nawet marsz po tej granatowej wstążce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz