Zachodnia Norwegia, wyspa Vestre Bokn. Sobota,
2 sierpnia, godz. 15:45
Prom
dobija do brzegu, a my schodzimy powoli na dolny pokład. Staramy się wyglądać
jak najbardziej naturalnie, a jednak od czasu do czasu nie udaje nam się
uniknąć rzucanych na boki nerwowych spojrzeń. Ciągle mi się wydaje, że zaraz na
nas ktoś krzyknie, przywoła do siebie i zażąda okazania biletu, już niemal
słyszę ten głos.
Nasze nogi już
dotykają suchego lądu, wciąż staramy się nie budzić żadnych podejrzeń i
kroczymy przed siebie jak gdyby nigdy nic. Oddaliliśmy się już dobre
kilkadziesiąt metrów od statku.
- Chyba się udało
– mówię podekscytowany, ale jeszcze trochę niepewny.
Dziwnie się
czuję. Nie cieszę się z tego, że udało nam się kogoś oszukać, ale raczej z
tego, że nie musiałem wydawać ostatnich 65 koron, jakie miałem w kieszeni. Nic
więcej nie mam. Kamień spada mi z
serca.
- Popatrz tylko
tam – krzyczy Marcin, który trochę wysunął się na czoło, był już nieco wyżej
ode mnie. Wskazuje ręką przed siebie, jakby nie wiadomo co zobaczył.
Podchodzę do
niego, spoglądam i własnym oczom nie mogę uwierzyć.
Widok iście
niebiański. Przepiękny. Nagie skały gdzieniegdzie otulone soczystą zielenią
roślinności o różnych odcieniach, tu i ówdzie kilka plam purpury, w dole
intensywny błękit jeziora, a na
bezchmurnym niebie połyskujące słońce i w to wszystko wpleciona, niczym
granatowa wstążka, szosa, po której właśnie stąpamy
- Ja się stąd nie
ruszam.
- To jeszcze nic.
Zobaczysz później.
Robimy mnóstwo
zdjęć. Ja już naprawdę nie wiem, gdzie mam się odwrócić, krajobraz jest tak
niesamowity, tak piękny, rozglądam się w prawo i w lewo i fotografuję
wszystko, co zobaczę. Marcin podobnie. I jakoś trudno mi uwierzyć, że to
dopiero początek, że tam dalej na północy skrywają się przestrzenie
nieporównanie wspanialsze od tych. Dla mnie mogłoby się tu wszystko kończyć,
właśnie tu, w tym miejscu.
Rozdzielamy się
na moment. Każdy z nas wspina się po tych skałach jak najwyżej, by stamtąd, z
góry oglądać te wszystkie wspaniałości.
Mija kilkanaście,
może kilkadziesiąt minut, nim oswajamy się z krajobrazem. Chowamy aparaty.
Przed nami coś na kształt malutkiego parkingu z niewielką ławką i tablicą
informacji turystycznej, jakich mnóstwo w tym kraju. Kładziemy bagaże, siadamy
na tej ławeczce i myślimy, co dalej.
- Nie wiem, jak
ty, ale ja bym się wykąpał. Widziałeś to jezioro pod nami? Jezioro albo
fragment fiordu, nieważne zresztą. Za chwilę tam wskoczę, bo już naprawdę nie
wytrzymam – rzuca poważnie Marcin, zajadając przy tym batonika.
- Ja obstawiam,
że to jednak fiord, nie jezioro.
Stanęło w końcu
na tym, że to ja pierwszy się tam wykąpię, po mnie Marcin, a ja w tym czasie,
będę starał się tu coś złapać.
Kilkadziesiąt
metrów dalej na molo siedzi trzech wędkarzy, nieco dalej za nimi dwie lub trzy
małe kropki, w których rozpoznaję dzieci po radosnych okrzykach, jakie z siebie
wydają. Ale wszyscy oni są na tyle daleko, że rozbieram się do naga bez
większych skrupułów. Chyba mnie nawet nie zauważyli. Woda jest zimna, w dodatku
słona, a dno muliste. Mimo to kąpiel jest cudowna, jak balsam. Szoruję się
cały, zamydlam, opłukuję kilka razy, na koniec suszę ręcznikiem po wyjściu na
brzeg.
Potrzeba mi było
takiego orzeźwienia. Czuję się doskonale. Wspinam się na górę, Marcin spaceruje
w tę i we w tę, nie mogąc się już doczekać na swoją kolej.
- Możesz iść.
Woda taka sobie, ale i tak polecam. Ja będę próbował łapać. Jakby mi się udało,
to do zobaczenia, nawet się nie żegnam, bo pewnie i tak niedługo się zobaczymy.
- Do zobaczenia.
Marcin schodzi w
dół, zapada się niemal pod ziemię, ja zaś stoję i czekam. Prom jest już bardzo
blisko brzegu, więc zaraz pojawi się tu sznur samochodów.
I faktycznie
sznur się pojawił, ale równie szybko znikł. Nikt się nie zatrzymał. Następny dokładnie za pół godziny, po przybyciu kolejnego promu.
Bardzo nie lubię
czekać, a już na pewno nie lubię czekać bezczynnie. Dlatego postanawiam iść
naprzód. Być może tam dalej będzie lepsze miejsce do łapania, bo to jest
średnie szczerze mówiąc. Niby dobre, bo jest ten mały parking, ale nie jestem
dobrze widoczny no i nie ma pobocza, by ktoś mógł się mógł zatrzymać.
Zarzucam obydwa
plecaki na siebie i wyruszam, gotów na najdłuższy nawet marsz po tej granatowej
wstążce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz