Południowa Norwegia. Brennåsen. Wtorek, 29
lipca, godz. 02:12.
Środek nocy. Spowite w ciemności zarośla wpatrują
się bezszelestnie w rozgwieżdżone niebo. Nagle zimne i nieruchome powietrze przeszywa
potworny kobiecy krzyk. Otwieram przerażone oczy. Czegoś takiego nigdy nie
słyszałem. Krzyk człowieka, którego palą żywcem lub żywcem obdzierają ze skóry.
Przez ułamek sekundy sen, z którego tak nagle zostałem wyrwany, miesza się z
jawą, koszmar z koszmarem. Dochodzi do mnie, gdzie jestem i co tu robię. Siedzę
przy wyjeździe ze stacji benzynowej oparty o zimny głaz, przy którym usnąłem. Serce
bije w piersi jak opętane. Ten krzyk nie ustaje, nasila się, jest coraz bliżej.
Zdaje mi się, że ta kobieta krzyczy prosto w tył mojej głowy. Sparaliżowany strachem,
nie mam odwagi się odwrócić. Bliski obłędu, zatykam uszy, to jednak nie
pomaga. Nie wiem, co robić, jest coraz bliżej, tuż za mną.
Niespodziewanie krzyk słabnie, wybucha za to bardzo
głośny szloch, padają jakieś słowa w języku norweskim, których nie rozumiem. I
znów krzyk, a potem pisk opon zatrzymujących się samochodów i uspokajające męskie
głosy.
Próbuję dość do siebie, ale serce w piersi wciąż
łomocze. Zebrawszy się na odwagę, odwracam się powoli, spoglądając ponad głaz
za moimi plecami. Niewiele widać, jest bardzo ciemno, widzę tylko zarysy
ludzkich sylwetek. Zdaje się, że rozpoznaję tę kobietę wśród innych postaci
stojących obok zatrzymanych na poboczu samochodów. Nie widzę jej twarzy, jest
zbyt daleko i mrok na to nie pozwala, widzę za to jej nienaturalnie długie,
sięgające niemal do pasa włosy.
Odwracam z powrotem wzrok. Skulony i wpatrzony
w trawę pod stopami, staram się jakoś uspokoić, ale nie potrafię. Nie wierzę w
to wszystko, co się dzieje, to jakiś koszmar. Strach już nieco osłabł, pozostało
silne oszołomienie. Po kilku, a może kilkunastu minut, cichną wszystkie odgłosy,
słychać jeszcze zapalające się silniki odjeżdżających samochodów i w końcu nastaje
głucha i przerażająca cisza.
Oparty o głaz, z zamkniętymi oczami szukam
odpoczynku, jednak niepokój nie pozwala mi zasnąć. Mija jedna bezsenna godzina,
po niej druga. Zimny kamień rani chłodem moje plecy, a zdrętwiałe kończyny bolą
coraz bardziej. Pozostaje mi już tylko wyczekiwać wschodu słońca.
Kiedy niebo
jaśnieje i przychodzi świt, wstaję, zbieram swoje rzeczy i wychodzę na jezdnię. Stoję dokładnie w tym miejscu, z którego
dobiegały te przeraźliwe krzyki, tak tu teraz cicho i spokojnie, jakby nic się
nie wydarzyło, jakby był to tylko zły sen.
Ale to nie był sen.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz